Forum FORUM HAWAJE Strona Główna FORUM HAWAJE
***Oficjalne forum czatu HaWaJe***
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

M jak miłość
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum FORUM HAWAJE Strona Główna -> Kultura i rozrywka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ChCemisia
Młody Hawajowicz



Dołączył: 30 Paź 2006
Posty: 59
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:10, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Andrzej Precigs - Polska - Szwecja 1:0

W postać Filarskiego wciela się Pan już od ponad dwóch lat. Czy dzięki temu pracuje się łatwiej? Zna Pan swojego bohatera tak dobrze, że granie go to już rutyna?
Wprost przeciwnie! Nie wiem, może dlatego, że prywatnie też nigdy nie wpadam w rutynę? Więc zawodowo tym bardziej nie mógłbym tego robić! Przy każdej kolejnej scenie czuję, że to wielka niewiadoma. Coś, co mnie intryguje. Zresztą Filarski kilkakrotnie się w serialu zmieniał. Po prostu - jak prawdziwi ludzie - nie zastyga na jednym etapie życia. Sporo przeszedł: fakt, że Kinga znalazła sobie chłopaka, jej wypadek samochodowy, potem kłopoty zdrowotne... Nagle, w dość ustabilizowanym życiu rodziny, pojawiły się nowe elementy, z którymi nie do końca umiał sobie poradzić.


Bądźmy szczerzy: jest po prostu despotą!
Na pewno Filarski balansuje na granicy. Zwłaszcza w stosunkach z córką, bo z żoną dogadują się o wiele lepiej: widać, że ona trochę mu ustępuje, nie chce go drażnić... Jest w jakimś sensie despotyczny, chce ingerować w życie bliskich, ale to nie wynika z jego złego charakteru. Zawsze, wcielając się w jakąś postać, staram się wyobrazić ją sobie jako bohatera pozytywnego. Bo nie ma ludzi, którzy sami o sobie mówią, że są źli! Nawet, jeśli człowiek jest zwyczajnym łotrem, ma poczucie, że działa słusznie.


Zdarza się, że musi się Pan tłumaczyć za błędy Filarskiego? Fani zapominają o granicy między serialem a rzeczywistością?
Oczywiście! Nawet sąsiedzi popatrują na mnie podejrzliwie: bo niby sympatyczny, a okazuje się, że taki despota! Zresztą dalsza rodzina, gdy przysyła mi na święta życzenia, też prosi, żebym już nie był taki zgryźliwy... Ale na tym polega mój zawód. Aktor gra po to, żeby widza poruszyć, wciągnąć w magię swojej postaci.


W takim razie to będzie pytanie dla wszystkich, którzy uparcie mylą Pana z bohaterem serialu: najważniejsza cecha charakteru, jaka różni Pana od Filarskiego?
Chaos i bałaganiarstwo. Towarzyszą mi w życiu od zawsze. Trochę się ich obawiam i staram się nad nimi panować, ale to raczej walka z wiatrakami...


Filarski nie jest może sympatyczny, ale mieści się w "normie". Nikogo nie zabił, nie jest pedofilem ani chorym na AIDS... Przyjąłby Pan rolę, która wzbudzałaby jeszcze więcej negatywnych emocji? Nie obawiałby się Pan reakcji widzów?
Na razie takie wyzwania się przede mną nie pojawiały. Ale nie, nie boję się ukazywania rzeczy, które mogą w nas tkwić po tej złej, ciemniejszej stronie. Bardziej obawiam się po prostu złego gustu. Albo tego, że nie uda mi się dobrze, prawdziwie takiej postaci wykreować. Aktor nie może być banalny. Bez płacenia wysokiej ceny, nie stworzy nic ciekawego. A widownia od razu wyczuwa, gdy ktoś jest "miałki". To jak z przyjaźnią: człowiek ma wielu znajomych, ale tylko nieliczni zasługują na jakieś głębsze uczucie.


Wiem, że zajmuje się Pan reżyserią dubbingu w polskich wersjach gier komputerowych...
Tak, praca przy tworzeniu gier to wielka frajda. Zwłaszcza, że tam mogę dużo więcej, niż jako aktor: sam decyduję, kogo zaprosić do współpracy, to ode mnie zależy efekt końcowy... A w dodatku gry komputerowe to ogromny rynek. Okazuje się, że na świecie dużo więcej ludzi gra na komputerze, niż ogląda filmy w kinie czy telewizji...


A Pan? Też siada do komputera i wali w klawiaturę?
Oczywiście! Gdyby mnie to nie bawiło, to bym się w ogóle tym nie zajmował!


I nie boi się Pan, że gry komputerowe są konkurencją dla innych form rozrywki? Że kiedyś odciągną widzów od tradycyjnej sztuki?
Nie. Żyjemy w świecie, w którym przygodę z ruchomym obrazem zaczyna się w bardzo młodym wieku. Ale to nie znaczy, że gry odrywają ludzi od czegoś lepszego: teatru czy kina. Jeżeli, to mogą tylko pobudzać naszą wyobraźnię...


Mówi się też, że gry komputerowe uczą dzieci agresji...
Myślę, że kiedyś, gdy w ogóle nie było środków przekazu, życie wcale nie było mniej brutalne. Przed wiekami, gdy wiadomości nie przekazywano przez Internet albo radio, tylko wysyłano konnych posłańców, dzieci na co dzień widziały dużo gorsze sceny od tych, jakie teraz są na ekranie komputera... Zresztą każde pokolenie narzeka: "Ach, ta młodzież! Z nich, to już nic dobrego nie wyrośnie!". Ale to wcale nie znaczy, że XXI wiek to wylęgarnia czarnych charakterów! Świat dziecka nie może być tylko słodki, kolorowy i disneyowski - bo świat dorosłych też taki nie jest. A człowiek, nawet ten mały, ma pewien instynkt, który pozwala mu zatrzymać się na granicy oglądania, czy nawet fascynacji złem, i nie przenosić agresji do prawdziwego życia.


Podobno pochodzi Pan z rodziny aktorskiej...
Tak, mój tato był śpiewakiem, aktorem teatrów muzycznych. I nawet opowiadał mi - bo sam tego nie pamiętam - że jako dziecko grałem w "Madame Butterfly", epizod małego chłopczyka. Ale później, przez długie, długie lata, wydawało mi się, że scena wcale mnie nie pociąga. Na krótko trafiłem na Uniwersytet - chociaż czułem, że to nie dla mnie - i studiowałem filologię polską. Ale w końcu przełamałem się. Nic nie mówiąc rodzicom - ani mru mru - pojechałem na egzamin do Filmówki. I dopiero, gdy już się dostałem, po powrocie z Łodzi, przyznałem, że aktorstwo jednak jest OK...


Ma Pan dość oryginalne, ale też trudne do zapamiętania nazwisko. Nie myślał Pan, zwłaszcza u progu kariery, żeby je zmienić na jakieś "wygodniejsze" dla widza?
Tak, kilka osób mi to podpowiadało, ale jednak się nie zdecydowałem. Choć do dziś zdarzają się przez to śmieszne historie. Na przykład żona oddawała kiedyś do szewca buty. Szewc podpisywał je zwykle na zelówce. Ale gdy zaczął męczyć się nad moim nazwiskiem - co napisał, to musiał skreślić i poprawić - to mu tej zelówki zabrakło...


Precigs to chyba nie jest polskie nazwisko?
Nie, skandynawskie. Mój dziadek ze strony taty był Szwedem. Przyjechał do Polski w interesach, w latach międzywojennych. Powiodło mu się tutaj, spotkał babcię... A po wojnie nie wrócił już do Szwecji, bo były problemy z wyjazdem. Poza tym większość tamtejszej rodziny wyemigrowała z kolei do Stanów. Ciekawostką jest, że razem z żoną dotarliśmy do dokumentów, z których wynika, że jej przodkowie bronili Polski podczas Potopu. Jeden wystawił nawet przeciw Szwedom własną chorągiew. Więc kto wie, może przed wiekami nasze rodziny walczyły przeciwko sobie na wojnie?


Zna Pan szwedzki?
Nie, nigdy się go nie nauczyłem. Chociaż kiedyś próbowałem, chodziłem nawet na kurs językowy.


Ostatnie pytanie: w jakiej produkcji, oprócz "M. jak Miłość", będą Pana mogli zobaczyć Pana w najbliższym czasie widzowie?
Pojawię się np. w jednym z odcinków nowego, współczesnego serialu pt.: "Pensjonat". Ale uprzedzam, że zagrałem tam zupełnie innego bohatera, niż Filarski!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ChCemisia
Młody Hawajowicz



Dołączył: 30 Paź 2006
Posty: 59
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:11, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Waldemar Kownacki - Jestem wolny - mogę wszystko

Oglądał Pan "M. jak Miłość" nim przyjął rolę w serialu?
Jeżeli, to sporadycznie. Może ze dwa odcinki?... Ale ja w ogóle nie oglądam seriali, bo nie mam w domu telewizora. Nie chodzi o to, że tego nienawidzę - nie jestem jakimś ortodoksem. Ale, ewidentnie, telewizor w domu mi przeszkadza. Więc go nie mam.


Pana zdaniem, Napiórkowski to postać pozytywna?
Na początku tak myślałem. Ale na tym właśnie polega praca w serialu: aktor zazwyczaj nie wie, jak rozwinie się jego postać. Po prostu: przyjechał sobie do Grabiny facet, i już. A później scenariusz człowieka zaskakuje...


...I przytrafia się romans z Małgosią.Ma Pan w ogóle coś na usprawiedliwienie swojego bohatera? Tak wykorzystać biedną, naiwną dziewczynę...
On ma po prostu dwa różne światy. Na co dzień mieszka w Warszawie, gdzie pewnie nawet nie pamięta, że na wsi zdarzyła mu się taka przygoda. Nie chodzi o to, że jest jakimś donżuanem... Ale na pewno tego rodzaju związek inaczej odbiera osoba młoda, a inaczej taki stary byk! Napiórkowski też nie jest nieczuły na takie sytuacje, ale wraca do miasta i trafia do innej dżungli. A tamten las jest daleko...


Widzowie raczej rzadko mogą oglądać Pana na ekranie. Nie lubi Pan kina?
Nie, po prostu nie miałem szczęścia do filmów. A gdy już zaczynałem cokolwiek robić, zwykle źle się to kończyło. Np. "Na srebrnym globie" Żuławskiego: po nakręceniu 60 procent, film przerwano. Postsynchrony robiliśmy dopiero po 11 latach! A poza tym, szczerze mówiąc, nigdy specjalnie nie garnąłem się do pracy...


To znaczy?...
Mnie nie zależy na sławie, bo to zabiera za dużo czasu, a pieniądze były z tego kiedyś żadne. Wolałem sobie dorobić pracując jako stolarz i więcej czasu poświęcać żeglowaniu. Brałem np. z teatru urlopy - na rok, na półtora roku - właśnie, żeby popływać. To ważne, żeby nie zwariować na punkcie zarabiania pieniędzy. Ocean, sztormy... To człowieka "wsysa". A później wydaje mu się, że na lądzie jest nudno...


Więc może minął się Pan z powołaniem? Jako wilk morski pewnie byłby Pan pracoholikiem...
Nie, nigdy nie chciałem zostać zawodowym żeglarzem. Dla mnie liczy się raczej świeżość wyboru. Zaraz po szkole, przez dwa lata byłem z przyjacielem w teatrze w Koszalinie. I pamiętam moment, gdy wychodziliśmy z tego teatru ostatni raz. Kolega jechał do Gdańska, a ja - bez pracy i mieszkania - wszystkie swoje rzeczy zredukowałem do takiego małego, wojskowego plecaka, stanąłem w tym Koszalinie i pomyślałem: "Jestem wolny. Mogę wszystko.". To był rewelacyjny moment.


Wolność jest dla Pana ideałem, czy ma jednak jakieś minusy?
Takie życie może być uciążliwe dla bliskich. Obie strony muszą wtedy mieć do siebie duże zaufanie. Poza tym nie ma się w życiu stałej bazy. Dopóki człowiek jest jeszcze zdrowy, to o tym nie myśli. Ale może za kilka lat trzeba się będzie przenieść do Skolimowa (Schronisko Artystów Weteranów Scen Polskich - przyp. red.)? To dopiero będzie śmieszne!


Długie rejsy, niepewne jutro... Przygód to pewnie w Pana życiu nie brakuje? Jest jakieś zdarzenie, które wspomina Pan najmocniej?
Wspaniałe przygody to były w dzieciństwie... Teraz, z odległości, wydają się śmieszne. Ale wtedy miały dla mnie wielką siłę. Dzieci mają własny świat, własny kosmos... Pamiętam, jak pierwszy raz uciekliśmy z siostrą z domu. Ja byłem w wieku przedszkolnym, ona na początku podstawówki. Mieszkaliśmy wtedy na Mazurach i z domu, zza jeziora, słyszeliśmy syrenę pociągu. Jechał gdzieś w świat... Później ustaliliśmy, że to pociąg do Krakowa i właśnie tam postanowiliśmy uciec. Odeszliśmy od domu - może na trzy kilometry, nie więcej - całą noc przestaliśmy pod jakimś wielkim drzewem, a rano powiedzieliśmy sobie: "No, to jesteśmy w Krakowie!". I ten Kraków, to było niesamowite przeżycie!


Chciałby Pan zostać żeglarzem także na ekranie? Z pana doświadczeniem, zagrać kapitana podczas sztormu to pestka...
O, bardzo chętnie! Ale często to, co dzieje się w realnym życiu, wcale nie jest tak efektowne, jak na ekranie. Pamiętam, jak kiedyś namówiono mnie - bo byłem jeszcze głupi i łatwowierny - żebym sam wykonał w filmie numer kaskaderski. Wzięli mnie na ambicję: "Jesteś młody, wysportowany i co, nie dasz sobie rady?!". W efekcie byłem ciągnięty za koniem na linie - bo to był film historyczny. A żeby jeszcze bardziej zaoszczędzić na kaskaderach, to na koniu posadzono człowieka, który nie umiał jeździć i kompletnie nad zwierzęciem nie panował. No i ruszyliśmy: wokół pełno kamieni - bo kręciliśmy to na szlaku Orlich Gniazd - a ja nagle, kątem oka, widzę przerażone miny ekipy... Intuicyjnie odbiłem się od ziemi i... przeleciałem nad głazem wielkości stołu. Koń przez niego przeskoczył, bo robił co chciał - jeździec nie umiał go prowadzić. A ja, leżąc na plecach, nawet tego kamienia nie widziałem. Cała ekipa myślała, że roztrzaskam sobie głowę. Nie rozbiłem się właściwie tylko cudem. W następnej chwili lina sama się rozwiązała: ja zostałem na ziemi, a koń przeskoczył sobie przez taki wielki płot... Na tym płocie to już bym na pewno został! Już po fakcie, szef kaskaderów wziął mnie na bok i oduczył kozakowania. Powiedział krótko: "Słuchaj, to niebezpieczne. Jeden ruch i koniec. Kaskader jeszcze ma z tego pieniądze, a ty? Dostałeś coś ekstra? A poza tym, to zachowywałeś się zbyt naturalnie!". I to była prawda. Gdy ciągnął mnie koń reagowałem instynktownie: leżałem nieruchomo. Równie dobrze mogliby podczepić kukłę. A w filmie, żeby scena robiła wrażenie, trzeba się rzucać - pokazać, że tam jest żywy człowiek. Nawet, jeśli to jest nieprawdziwe.


Z filmami o morzu jest podobnie?
Dokładnie tak. W prawdziwym życiu, gdy człowiek trafia na sztorm, zachowuje się bardzo skromnie. Żadnych wielkich gestów - tylko nieprawdopodobna koncentracja. Trzeba dostosowywać się do sytuacji: po prostu umieć przeżyć. To bzdura, gdy ktoś mówi, że walczył ze sztormem. To głupota: z żywiołem nie da się walczyć. Ale w filmie to by efektownie nie wypadło. Więc grozę trzeba zagrać jakoś inaczej...


Trzy, najważniejsze cechy Pana charakteru?
Na pewno uczciwość. Wbrew pozorom, pewnie łagodność... Choć ludzie, z tego co widzę, raczej postrzegają mnie zupełnie inaczej. No i mam w sobie radość. Lubię życie.


Tęskni Pan za krajem podczas rejsów?
Nie tęsknię za Polską, tylko za ludźmi. Ale to prawda, że człowiek zawsze chce wrócić do miejsca, w którym się wychował. Tutaj ma swój język. Nie chodzi o sposób mówienia, ale o skróty myślowe, wspólne przeżycia.


A zawinął już Pan do portu, choćby i egzotycznego, w którym poczuł się Pan jak w domu?
Oczywiście! Czasami, po trzech piwach, myślę sobie: "Tutaj się osiedlę". Ale później to mija... Na pewno cudowne miejsce to Azory. Gdy człowiek wpływa do portu, w ciągu pięciu pierwszych minut zaprzyjaźnia się z całym miastem. Siedzi na miejscu przez tydzień, później wypływa i nie wymienia nawet jednego adresu czy telefonu. Bo tam najważniejszy jest przypadek. Jeśli spotkasz kogoś drugi raz to dlatego, że tak chciał los.


Nigdy się Pan nie bał, że po kolejnym rejsie miejsce w teatrze nie będzie już czekało?
Nie. Mam przecież dwie ręce: umiem zdjąć marynarkę i zarobić na życie. A do tego wcale nie muszę być aktorem. Bardzo cenię ludzi, którzy bez sceny nie wyobrażają sobie życia. Ale dla mnie to przyjemność tylko od czasu do czasu. Mam inne pasje.


I żadnej pracy się Pan nie boi?
Nie. Dotąd dorabiałem głównie jako stolarz. Bardzo lubiłem urządzać ludziom mieszkania - także kolegom po fachu: robiłem meble, budowałem antresole... Ale pracowałem też np. w fabryce farb i lakierów okrętowych...


W fabryce?
Tak, gdy jako dzieciak rzuciłem szkołę. Stwierdziłem, że nie muszę przecież za wszelką cenę umieć czytać i pisać! No i zrobiłem sobie w życiu eksperyment. Trafiłem do fabryki, gdzie 40-letni ludzie byli starcami. Po roku miałem dosyć i wróciłem grzecznie do szkoły...


No to wcześnie zaczął się Pan buntować...
Oj, wcześnie. Miałem chyba z 14 czy 16 lat, gdy mieszkałem na klatkach schodowych i w starych samochodach, a do szkoły wpadałem tylko z rzadka... Ale nie z winy rodziny: dom miałem wspaniały. To był czysty bunt. Przeszedłem przez pięć ogólniaków - w żadnym nie byłem dłużej, niż rok, bo od razu mnie wyrzucali. Maturę skończyłem tylko cudem.


Ale w końcu spoważniał Pan na tyle, żeby wybrać studia...
Nie, to też był przypadek! Wcześniej chodziłem do teatru głównie po to, żeby postrzelać sobie z procy do aktorów! Po maturze myślałem o Politechnice, AWF-ie... A gdy trafiłem na egzamin do szkoły teatralnej, nagle okazało się, że mam problem, bo... dostałem się od razu. Wokół widziałem ludzi, którzy odpadli: płakali, byli załamani... A ja poszedłem tam właściwie przypadkiem.


I co, nie korciło Pana, żeby znowu zbuntować się, rzucić te nudne studia...
Nie, przecież to było kilka lat zabawy! Kiedyś ludzie traktowali ten zawód normalniej. Aktorstwo? A co to za wyższe studia?! Przecież to tylko udawanie... Moim zdaniem o wiele lepiej jest w USA: tam, jak ktoś chce, może wykupić sobie rok, czy dwa lata nauki w jakimś studium i po prostu nauczyć się warsztatu. To szkoła zawodowa. Aktor, jeśli nie ma takiej potrzeby, wcale nie musi być oczytany...


Ostatnie pytanie: zaplanował już Pan najbliższy rejs?
Na razie nie. Ale teraz mamy z bratem porządną, morską łódkę i zamierzamy zabrać się za to poważnie. On skończy ze swoimi biznesami - ma firmę, ale chce przejść na wczesną emeryturę... I bardziej niż pracą, będziemy zajmować się po prostu życiem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ChCemisia
Młody Hawajowicz



Dołączył: 30 Paź 2006
Posty: 59
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:12, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Anna Zagórska - Mama marzyła, że zostanę prawnikiem




Ula, którą gra Pani w serialu, ma sercowego pecha: zakochuje się w Jacku, który jest już "zajęty" przez jej przyjaciółkę. Jaką radę dałaby Pani koleżance w podobnej sytuacji?
Związek Uli i Jacka to taka stara miłość, która nie rdzewieje - ale tylko do czasu. Myślę, że Ula potrzebuje po prostu nowych doświadczeń. Musi w końcu przekonać się, że Jacek to niekoniecznie ten "jedyny". Ula to postać bardzo współczesna. Kobieta niezależna, która już coś w życiu osiągnęła - także zawodowo - i w związku z tym ma wysokie wymagania w stosunku do mężczyzny, z którym chciałaby się związać. A stąd już tylko krok do niespełnienia... Zresztą jest w tym bardzo podobna do Marty - w serialu obie mają podobne problemy. Ale to nie znaczy, że Ula powinna z tych wymagań rezygnować. Pewnie wystarczy po prostu jakoś to "wypośrodkować". Tą jej niezależność i jednocześnie chęć bycia słodką kobietką, która ciągle czeka, aż ktoś się nią zaopiekuje...


Myśli Pani, że gdy w grę wchodzi walka o mężczyznę, kobiety mogą nadal się przyjaźnić? Tak, jak Ula i Marta?
Sądzę, że między Martą i Ulą ten problem nie jest po prostu do końca wyjaśniony. To nieporozumienie: Marta nie umie odnaleźć się w swoich uczuciach, a Ula to obserwuje. I w chwili, gdy uznaje, że przyjaciółka nie jest Jackiem zainteresowana, sama wkracza do akcji. Nie myślę, żeby Ula chciała robić jej jakieś świństwa... Chociaż... Zagrałam już kilka scen, które mogłyby to sugerować. Ale scenarzyści jakoś pewnie Ulę usprawiedliwią. Nie sądzę, żeby moja postać mogła kiedyś mścić się na Marcie.


Nie chciałaby Pani, żeby Ula pokazała wreszcie pazury i zaplanowała zemstę?
To nie miałoby sensu! Ula, tak naprawdę, nie była w serialu przez nikogo skrzywdzona. Na jej drodze nie stanął jeszcze żaden interesujący - i wolny - mężczyzna, ale o to może mieć pretensje tylko do losu... Moim zdaniem, Ula naprawdę nie ma powodu do zemsty. Nikt jej przecież umyślnie nie zranił.


Jak widzowie reagują na sercowe perypetie Pani bohaterki? Co mówią, gdy widzą Panią w sklepie, albo na ulicy?
Często spotykam się z opinią, że Ula mogłaby jednak w końcu Jacka zdobyć! Ludzie mają chyba ochotę zobaczyć coś nowego. Albo chcą sami ocenić, która z kobiet najlepiej do Jacka pasuje. Związek Marty i Mileckiego już poznali, ale z Ulą to był na razie tylko "wstęp": kilka chwil, gdy razem z Jackiem wzajemnie próbowali jakoś się pocieszyć...


Zastanawiała się Pani kiedyś, jak to jest ponosić odpowiedzialność za czyjś los? Wydawać wyroki jako sędzia?
A wie Pani, że moja Mama długo marzyła, że zostanę prawnikiem? Uważała, że idealnie nadaję się na adwokata. Tylko, że ja, ku rozpaczy Mamy, wybrałam zupełnie inny kierunek... Ale poznałam trochę świat prawników, bo przez cały rok ich uczyłam. Akurat w momencie, gdy przyjęłam rolę w "M. jak Miłość", dawałam też lekcje aplikantom w warszawskiej Radzie Adwokackiej. Na co dzień pracuję jako nauczyciel techniki mowy. Uczę nie tylko studentów Akademii Teatralnej, ale też ludzi, dla których głos i dobra artykulacja to elementy pracy: dziennikarzy, adwokatów... I tak to się jakoś zbiegło. To było nawet zabawne, gdy "moi" prawnicy zorientowali się, że gram postać sędziny. Żartowałam, że tak naprawdę właśnie pracuję nad rolą. I chodzę na zajęcia tylko, żeby wybadać, jak wygląda środowisko!
A czy mogłabym być sędzią? Chyba nie. Adwokatem tak - bo chyba rzeczywiście mam do tego predyspozycje. Ale trudno byłoby mi przekonać samą siebie, że mam prawo kogoś osądzać. Bronić - tak. Ale nie sądzić.


Dlaczego właściwie zbuntowała się Pani i nie została prawniczką? Marzenie z dzieciństwa?
Zawsze śmieję się, że to kwestia niespełnienia! I powtarzam: spełniajmy marzenia naszych dzieci! Gdy byłam w przedszkolu chciałam być panią nauczycielką. W I klasie szkoły podstawowej, gdy zobaczyłam, jak naprawdę wygląda praca nauczyciela, zapragnęłam być panią doktor. Za to w II klasie podstawówki przygotowywaliśmy się do wystawienia na koniec roku spektaklu. Dostałam rolę Wróżki ABC i byłam tym okropnie przejęta! Pamiętam piękny kostium, który Mama uszyła mi ze swojej ślubnej sukni... Niestety rozchorowałam się i, na miesiąc przed końcem roku szkolnego, Mama wysłała mnie nad morze - żebym nawdychała się jodu. No i nie zagrałam wymarzonej roli... Od tego momentu postanowiłam: zostanę aktorką! Moja nauczycielka historii myślała, że wybiorę historię. Moja nauczycielka niemieckiego, że germanistykę. Mama, że będę prawnikiem... A ja, wbrew wszystkim, złożyłam papiery do Filmówki!


Wiem, że przygotowywała Pani do występu w filmie małych aktorów z "W pustyni i w puszczy"...
Tak, pracuję także jako trener z aktorami-amatorami.


Uczenie dzieci jest trudniejsze od uczenia dorosłych?
I tak i nie. Dzieci nie mają zahamowań: z większą otwartością wchodzą w każde zadanie. Ale z drugiej strony, praca z nimi wymaga dużej ostrożności. Dzieci zawsze wydają mi się tak kruche, wrażliwe i delikatne... Za byle dotknięciem można w nich wywołać lawinę emocji. To wymaga ogromnej odpowiedzialności - i trzymania sytuacji pod kontrolą. Ale bardzo to lubię.


Nie żałowała Pani, że nie wyjechała później z ekipą do Afryki? Lubi Pani w ogóle podróże?
Bardzo lubię! Ale akurat tego wyjazdu nie żałowałam. Pracowałam już w tym czasie dla BBC - byłam instruktorem techniki mówienia, współtworzyłam wizerunek medialny polskiej sekcji radia BBC - i stanowiło to dla mnie ogromne wyzwanie. Mam właśnie to szczęście, że praca - w obu zawodach - daje mi dużą satysfakcję. Nawet nie umiem sobie wyobrazić bezczynności.


Co jest trudniejsze: moment, gdy sama staje Pani przed kamerą, czy gdy uczy tego innych?
Z całą pewnością, gdy przygotowuję innych. To kwestia przerzucenia swoich umiejętności na drugiego człowieka. Zawsze trzeba "skroić" indywidualny, autorski program - na miarę osoby, z którą się pracuje. Do każdego znaleźć inną drogę.


Ma Pani jakiś sposób na relaks? Bo w Pani obu zawodach napięć chyba nie brakuje...
Zawsze, gdy kończy się rok akademicki, robię sobie długie wakacje i żegluję. Prawie dwa miesiące. Tą pasją zaraził mnie mąż (Cezary Morawski - przyp. red.) - i jestem mu za to ogromnie wdzięczna! To sport, który daje fantastyczne poczucie wolności i relaksu. A taka moja codzienna, mała pasja, to kuchnia. Im potrawa bardziej skomplikowana, tym lepiej. Znajomi żartują, że jeśli w przepisie nie ma trzydziestu przypraw i gotowania przez trzy dni, to na pewno mnie nie zainteresuje!


To prawda, że miłość spotkała Pani właśnie na planie "M. jak Miłość"?
Nie, chociaż to właśnie w trakcie trwania serialu wzięliśmy ślub! Tak naprawdę, moją miłość spotkałam w szkole teatralnej. Znaliśmy się od wielu lat, w którymś momencie popatrzyliśmy na siebie innym wzrokiem... I tak to się zaczęło!


W serialu występuje Pani z mężem w dwóch różnych wątkach, ale pewnie i tak często spotykają się Państwo na planie?
A wie Pani, że to jeszcze nigdy nam się nie udało! Całkiem niedawno był taki dzień, gdy myśleliśmy, że w końcu spotkamy się w garderobie. Ja miałam zdjęcia kończyć, a mój mąż zaczynać. Ale niestety: znowu minęliśmy się w drodze na plan. I tylko pomachaliśmy sobie przez szyby samochodów...


Mogłaby Pani dokończyć zdania? Chciałabym w sobie zmienić...
Brak wytrwałości.


Boję, że...
Że się nie boję!


Denerwuje mnie...
Gdy ludzie się spóźniają. Niby drobiazg, ale mnie to irytuje.


Uśmiecham się zawsze...
Na myśl, że zobaczę mojego syna. To pewnie banalne, ale taka jest prawda.


No właśnie, jest Pani mamą 9-letniego Michała... Syn ogląda "M. jak Miłość"?
Bywa, że tak. Wiem, że oglądał serial, gdy w czasie ferii był w Stanach u ojca. Jeśli zaczynał za mną tęsknić, włączał telewizor. I gdy widział mnie w "M. jak Miłość" wszystko wracało do normy!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ChCemisia
Młody Hawajowicz



Dołączył: 30 Paź 2006
Posty: 59
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:12, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Hanna Mikuć - Zostałam aktorką przez... anginę


Pochodzi Pani z artystycznej rodziny - oboje rodzice byli aktorami - więc teatr znała Pani pewnie już od kołyski? A przynajmniej Pani dzieciństwo na pewno bardzo różniło się od życia rówieśników.
O ile pamiętam, to rzeczywiście: dzieciństwo w teatrze jest bardzo przyjemne. Widzi się wiele ciekawych rzeczy... Do tej pory pamiętam taki moment, gdy po przedstawieniu stałam za kulisami i mogłam na chwilę wejść na scenę. I nagle zrobiło mi się tak jakoś dziwnie... Poczułam, że jestem w naprawdę szczególnym miejscu. Miałam wtedy zaledwie kilka lat, więc to musiało być naprawdę silne uczucie, skoro pamiętam je do dzisiaj! Ale, niestety: gdy w końcu sama zostałam aktorką, to się już nie powtórzyło. Na scenie zawsze towarzyszył mi stres czy skupienie, ale już bez takiego "dreszczu"... Zresztą, na początku, wcale nie chciałam być aktorką. Marzyłam, żeby pracować z dzikimi zwierzętami. Najpierw myślałam o ogrodzie zoologicznym, ale później, gdy pojawił się serial "Elza z afrykańskiego buszu", moje aspiracje wzrosły. Praca na łonie natury, na sawannie... To dopiero wyzwanie! A potem ktoś mi uprzytomnił, że jak już skończę zoologię, to prawdopodobnie będę uczyć w szkole. No i jakoś mi przeszło... Później był okres, gdy bardzo lubiłam malować. Ale przełomowy moment nastąpił, gdy miałam anginę i nie chodziłam przez to do szkoły. Z nudów zaczęłam sobie nagrywać na magnetofon wiersze. I tak mnie to wciągnęło, że rok później zdawałam do szkoły teatralnej!


Wiele kobiet ma trudności, gdy próbuje godzić macierzyństwo z pracą. Tymczasem u Pani wszystko wyglądało śpiewająco: w 1984r, gdy urodził się Pani syn Piotr, dostała Pani nagrodę im. Z. Cybulskiego, w 1987r, gdy przyszedł na świat Michał, zdobyła Pani nagrodę im. S. Wyspiańskiego...
Ale za trzecie dziecko nagrody już nie dostałam!


No właśnie: dlaczego nagle przerwała Pani karierę, która tak dobrze się zapowiadała?
Czy ja wiem? Może to było związane z moim wiekiem? A może po prostu: po trzech latach wychowywania syna non stop miałam wyrzuty sumienia. Z jednej strony, że poświęcam mu za mało czasu, a z drugiej, że w pracy nie daję z siebie tyle, ile powinnam, bo myślami jestem przy dziecku. I dlatego, gdy urodziłam drugiego syna, poprosiłam o urlop. No i stało się: wypadłam z rynku...


Za to teraz, rolą w "M. jak Miłość", chyba na nowo podbiła pani serca widzów? Zdarza się, że ludzie rozpoznają Panią na ulicy jako mamę serialowej Kingi?
Tak - i muszę powiedzieć, że takie reakcje bardzo mnie zaskakują! Właściwie nie ma dnia, żeby ktoś nie podszedł i nie powiedział mi czegoś miłego. Zwykle rozmawiam z osobami starszymi, ale ostatnio zaczepiła mnie np. młoda dziewczyna i wyznała, że jestem dla niej autorytetem rodzicielskim...


Myśli Pani, że umiałaby, jak Filarska, stanąć kiedyś przed córką i rozkazać: "Masz zerwać z tym chłopakiem! A jak nie to zamknę cię w szkole z internatem!"?
Nie, pod tym względem zagrałam swoje absolutne zaprzeczenie! Co zawodowo było zresztą bardzo ciekawe. Problem w tym, że przygotowując się do roli, nie bardzo umiałam znaleźć coś, co by Filarską tłumaczyło. Ona była taka zawzięta, nieprzychylna - a Piotrek to przecież taki ujmujący chłopiec! Tłumaczyłam sobie na planie, że może chodzi o względy finansowe... Niektórym zależy przecież tylko na pieniądzach. Ale ja, prywatnie, uważam, że najważniejsza jest miłość. Mam nadzieję, że nigdy nie znajdę się w sytuacji Filarskiej. I że zawsze będę umiała akceptować wybory moich dzieci.


A co by Pani poradziła wszystkim młodym, szalonym i zakochanym? Iść za głosem serca i wziąć ślub, czy poczekać: aż skończą studia, dorobią się mieszkania...
Oj, gdy patrzę wstecz, to chyba na palcach jednej ręki mogę policzyć takie młodzieńcze - nawet zawierane z wielkiej miłości - małżeństwa, które przetrwały. Do tego, żeby założyć rodzinę, potrzeba jednak rozwagi, doświadczenia... Po prostu: znajomości życia. Bo to powinna być decyzja właśnie na całe życie.


W serialu sceny, w których denerwuje się Pani maturą Kingi, były kręcone dokładnie w okresie, gdy Pani naprawdę denerwowała się przed maturą syna...
Tak, to aż śmieszne: co tylko zdarzy mi się w życiu, od razu mam też w serialu! A bywa też na odwrót. Na przykład rok temu, w czasie wakacji, graliśmy scenę, w której dowiaduję się, że Kinga leży w szpitalu i straciła wzrok. W scenariuszu było napisane, że mdleję. Sama, w prawdziwym życiu, jeszcze nigdy nie straciłam przytomności - więc nawet nie za bardzo wiedziałam, co robić, żeby to wyglądało prawdziwie. Ale jakoś wyszło OK. Po czym tydzień później mój starszy syn dzwoni z Mazur, że przydałby się jakiś chirurg plastyczny, bo Michała ugryzł w twarz wielki pies. Spotkaliśmy się w szpitalu i widzę: z samochodu wysiada dosłownie Hannibal Lecter.........! Nagle zdałam sobie sprawę, że syn, pod tym gigantycznym opatrunkiem, może wcale nie mieć twarzy! Na szczęście chirurg uspokoił mnie, że pierwsza pomoc była bardzo dobrze udzielona i wszystko powinno się ładnie zagoić. I wtedy nagle poczułam, że robi mi się ciemno przed oczami... Pomyślałam tylko: "No nie, chyba TERAZ, to nie zemdleję!"... I fajt na podłogę!


Skoro Pani życie tak zahacza o "M. jak Miłość"... Co, gdyby syn nagle oznajmił: "Żenię się, ale po cichu. Dwójka świadków i zero rodziny!"? Tylko papierek z Urzędu Cywilnego. Bo w serialu takich ślubów nie brakuje: najpierw Hanka i Marek, teraz Kinga i Piotrek...
Oj, nie... W cztery osoby to się nie da tego załatwić! Przecież to jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu! Oczywiście, wszystko zależy od tego, jak zamożne są obie rodziny, ale ślub trzeba jednak jakoś celebrować...


Przez wiele lat mieszkała Pani za granicą...
Może od razu sprostuję: ja nie mieszkałam za granicą. Byliśmy tam tylko okresowo, ale prawdziwy dom zawsze mieliśmy w Polsce. Mój mąż dużo pracował, więc zdarzało się, że zimę spędzaliśmy w Nowym Jorku, a lato w Los Angeles. Ale nigdy nie czułam się w Ameryce dobrze. Może dlatego, że nie żyłam tam własnym życiem? Byłam takim wentylem bezpieczeństwa - dla całej rodziny. Dla męża, który miał wiele stresów w pracy, dla dzieci, które trafiły do nowej szkoły, choć nie za dobrze znały język...


No właśnie: w telewizji jest tyle amerykańskich seriali o nastolatkach. A amerykańskie szkoły wyglądają na nich wręcz bajkowo. Rzeczywiście jest czego zazdrościć?
Nie! Tam w szkole przez cały czas trwa walka o przetrwanie! W dodatku, dzieci w Nowym Jorku są strasznie agresywne. A ingerencja nauczycieli zerowa. U nas na porządku dziennym jest, że gdy do klasy przychodzi nowy uczeń, to pani go wszystkim przedstawia. Tam nie zdarzyło się to nigdy. System jest taki, że każde zajęcia są w innej klasie, z innym nauczycielem i w dodatku w różnych grupach. Dzieci rzuca się na żywioł. Moi synowie ciągle wracali albo z oberwanym ubraniem, albo opluci... Ale w Los Angeles, na szczęście, było dużo lepiej.


Skoro już obalamy amerykańskie mity: tam rzeczywiście wszyscy są tacy szczęśliwi i uśmiechnięci?
Tak! W Ameryce, choćbyś miał wylew wewnętrzny i tak musisz powiedzieć: "Jest OK.!". Wszyscy wokół są non stop zadowoleni. I zapewniają, że świetnie się czują. Rozmowy są tylko powierzchowne: ludzie boją się przyznać, że w ich życiu coś jest nie tak. Wszystko jest sztuczne, pełne zakłamania... Ci ludzie chyba mają odwagę mówić prawdę tylko psychoanalitykom!


A co ze słynną Ameryką gangów, pościgów samochodowych, szaleńców z bronią...
Te opowieści są bardzo przesadzone! W Ameryce czułam się absolutnie bezpiecznie. Mieszkałam w prawdzie w centrum Manhattanu, a nie w Harlemie, a tam nawet żebracy zachowują się przyjaźnie. Bezwzględnie: dużo większe poczucie zagrożenia mam w Warszawie. Tutaj już parę razy zdarzyło się, że ktoś mnie szarpnął, albo np. wsiadł do samochodu i zabrał torebkę. Idąc ulicą tylko rozglądam się, co złego może się zdarzyć.


W 2001r straciła Pani nagle męża. Co Pani czuła wracając, po takiej tragedii, do pracy? Skąd czerpała Pani do tego siłę?
Przede wszystkim, w moim zawodzie potrzebne jest pewne wewnętrzne otwarcie. A ja, po tym co przeżyłam, na pewno nie mam teraz ochoty się otwierać. I nie czuję się gotowa zagrać roli, która wymagałaby ode mnie dużego, psychicznego wysiłku. Ale, mimo wszystko: w powrocie do normalnego życia najbardziej pomaga ucieczka w pracę. Im pracy więcej, tym lepiej. Poczucie obowiązku, świadomość, że jestem za tak wiele rzeczy odpowiedzialna - właściwie tylko to pozwoliło mi jakoś przetrwać najtrudniejsze miesiące.


Pani dzieci odziedziczyły artystyczne geny rodziców?
Zdecydowanie tak! Piotrek, najstarszy, przez całe dzieciństwo bardzo pięknie malował, później zajął się fotografią, a w tym roku zdał do szkoły filmowej na wydział operatorski - czyli poszedł w ślady taty (Piotra Sobocińskiego - przyp.red.). Z kolei Michał ma 16 lat i jest w tej chwili skupiony na muzyce - słucha jej bez przerwy i sam uczy się grać na gitarze. Zapisał się też do "Przedszkola filmowego" Wajdy - jest w grupie dzieci, które, pod okiem profesjonalistów, będą kręciły własny film. A Marysia to ma w tej chwili 9 lat i wszystkie możliwe talenty! Gra na pianinie, robi piękne place plastyczne... Ale na aktorstwo jest na razie zbyt nieśmiała.


Czego najbardziej chciałaby Pani nauczyć dzieci? Co im przekazać na resztę życia?
Myślę, że najważniejsze jest, żeby cieszyć się chwilą. Życie mojego męża i moje w pewnym momencie stało się gonitwą. Ciągle szukaliśmy czegoś więcej. A później okazało się, że kariera wcale nie przyniosła nam szczęścia ani spełnienia. Na początku to może bardzo przyjemne uczucie, ale im wyżej wchodzi się po drabinie, tym większy stres i odpowiedzialność. Zaczyna brakować czasu na łapanie małych, codziennych przyjemności. A to strasznie niebezpieczna ścieżka. Dlatego chciałabym, żeby moje dzieci żyły spokojniej. Żeby umiały cieszyć się z drobnych, zwykłych rzeczy.


Mogłaby Pani dokończyć zdania? Najważniejszy dzień w moim życiu...
Myślę, że urodziny każdego z dzieci.


Boję się...
Ciągle się boję.


Jestem dumna...
...z mojej rodziny.


Moje ulubione miejsce w domu...
Może ogród... Ale lubię cały mój dom, bo tutaj czuję się najbezpieczniej. To mój życiowy azyl. Gdy byłam za granicą, myślałam tylko o tym, żeby znowu się w nim znaleźć.


Moja ulubiona pora dnia...
Ze wstydem przyznam, że wieczór, gdy mogę wreszcie iść spać!


Nie mogłabym żyć...
...w samotności.


Najbardziej denerwuje mnie...
...bezprawie. Fakt, że tyle osób bezkarnie wykorzystuje swoje stanowiska i bogaci się kosztem innych. Że starzy Polacy - ludzie którzy przeżyli wojnę i budowali ten kraj - są dzisiaj w poniżającej sytuacji.


Gdybym mogła, zmieniłabym...
...świat - tak, żeby dzieci już nigdy nie były głodne. Gdy widzę jakąś akcję - wysyłanie sms-ów, zbiórki żywności - od razu biorę w niej udział. Ale i tak mam ciągle poczucie, że robię za mało.


Chciałaby Pani coś jeszcze dodać na koniec? Przekazać coś fanom serialom?
Właściwie tylko jedno. Trudno mi jeszcze mówić o szczęściu, ale ostatnio życie jakoś zaczęło się w końcu układać. I na przestrzeni ostatnich dwóch, bardzo dla mnie trudnych, lat, może właśnie fakt, że występuję w tym serialu, że ciągle widzę nowe dowody sympatii widzów, pomógł mi odzyskać spokój i zadowolenie...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:18, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Paweł Małaszyński

Na ekranie Marcin, dla przyjaciół Jeremiasz (to z piosenki zespołu Pearl Jam), a w dowodzie osobistym Paweł. Nie lubi pochwał ani wyrazu "grać" - gdy go wymawia niemal zgrzyta zębami. Ale poza tym, dobry humor mu dopisuje. Żartuje nawet, że w październiku przeżył swoją pierwszą śmierć. Oczywiście na ekranie, w serialu "M. jak Miłość".


Na jakie filmy chodzi Pan zwykle do kina? I czy właśnie w takich chciałby Pan grać?
Powiem szczerze: wychowałem się na kinie amerykańskim. Uwielbiam rozrywkę. A filmy z Hollywood, choćby i barachło, jak to wszyscy nazywają, to świetna rozrywka. Oglądam wszystko: od komedii, przez dramat obyczajowy, sensację, aż po ekranizacje komiksów! Ostatnio mówi się, że Hollywood się kończy, bo tak jak my bazujemy na lekturach, tak w USA jest moda na komiksy. Ale, tak naprawdę, kina amerykańskiego w żaden sposób nie da się porównać z polskim. U nas, od lat 90-tych, właściwie nie dzieje się nic ciekawego. "Matka królów", "Człowiek z żelaza", "Kobieta samotna" - uwielbiam te filmy, bo mówiły o czymś ważnym. Później powstał "Kroll", "Psy", "Dług"... Ale to chyba ostatnie dobre polskie filmy, jakie widziałem.


Wyławia Pan złotą rybkę, a ta mówi: "Spełnię każde twoje filmowe marzenie. Powiedz tylko, z kim chciałbyś zagrać..."
Złota rybka? Hm... Na pewno chciałbym pracować z Martinem Scorsese, Olivierem Stone, Ridleyem Scottem. A z aktorów? Gary Oldman, Tim Roth, Christopher Walken... Nie będę oryginalny: z Alem Pacino i De Niro też bym się chciał spotkać... No i z Meg Ryan, bo to moja ulubiona amerykańska aktorka. A w Polsce? Edyta Olszówka, Maja Ostaszewska, Gajos, Globisz... Na pewno chciałbym też pracować z takimi reżyserami jak Agnieszka Glińska, Łukasz Barczyk... No i zagrać znowu z Małgosią Kożuchowską. Zawsze uważałem, że to jedna z najlepszych aktorek w kraju.


No to chyba nie muszę pytać, co Pan najmilej wspomina z planu "M jak Miłość"?
No oczywiście, że spotkanie z Małgosią Kożuchowską! (śmiech) Tak naprawdę, rola Marcina była bardzo interesująca, ale też bardzo ciężka. Cały czas musiałem patrzeć z perspektywy człowieka, który umiera. Przez całe dziewięć odcinków. W dodatku to moja pierwsza śmierć na ekranie, więc trudno, żebym miał wprawę. Najtrudniejsze były chyba sceny w szpitalu. Gdy gram... Nie, źle: nienawidzę słowa "gram"!


A to dlaczego?
Bo ja chcę "być", a nie "grać". Gdy jestem w jakiejś postaci, nie potrafię zrobić sobie przerwy. Gdy dostaję rolę zawsze zastanawiam się: "A co by było, gdyby..." Pamiętam, że na planie "M. jak miłość" właściwie nie wychodziłem ze szpitalnego łóżka. Wokół technicy ustawiali dekoracje, zmieniali oświetlenie... A ja non stop leżałem. Jak przykuty. Po to, żeby nie tracić świadomości, co odczuwa mój bohater. Żeby Marcin jakoś mi nie "uciekł". Nie mogłem, tak od niechcenia, poumierać sobie przez dwie sceny, a gdy było cięcie po prostu wstać i wyjść na kawę! Przez cały czas byłem w tej postaci zamknięty. W dodatku kręciliśmy nie chronologicznie: najpierw na planie umarłem, a potem żyłem. To było bardzo męczące. Po takiej roli potrzebuję zwykle kilku dni odpoczynku. Na otrząśnięcie się, wyrzucenie postaci z mojej głowy.


Zastanawiał się Pan, jak by zareagował, gdyby - tak jak Marcin - miał przed sobą tylko miesiąc życia?
Tak. I na pewno robiłbym mnóstwo szalonych rzeczy! Rzeczy, które boję się zrobić teraz. Lub takie, które są złe, zakazane - bo wtedy myślałbym już tylko i wyłącznie o sobie i o własnych pragnieniach. Szukałbym jakiegoś wyzwolenia, spełnienia - podobnie, jak Marcin. Po to, żeby umierając niczego nie żałować.


Skoro już "gdybamy"... Jak by się Pan zachował na miejscu serialowego Marka: przebaczyłby Hance czy nie?
Myślę, że nie. To, co między nimi zaszło było zbyt ważne, zbyt głębokie.


A wierzy Pan w potęgę pierwszej miłości - takiej, jaka łączy Marcina i Hankę? Pamięta Pan w ogóle, w kim kochał się jako nastolatek?
Czy pamiętam? Ja nawet codziennie spotykam ją w domu, bo została moją żoną! Jesteśmy razem od końca szkoły średniej, ale znamy się już od przedszkola. Z tym, że ona twierdzi, że mnie z przedszkola nie pamięta, a ja ją bardzo dobrze. Później byliśmy w jednej podstawówce - i bardzo mnie nie lubiła - a potem było jedno liceum... I wtedy coś zaiskrzyło!


Aktorstwo to Pana marzenie z dzieciństwa?
Na pewno kino fascynowało mnie od zawsze... Ale czy jako dzieciak chciałem być aktorem? W podświadomości pewnie tak. Ale po skończeniu liceum na rok wylądowałem na prawie. Właściwie sam nie wiem, jakim cudem, bo kompletnie mnie to nie interesowało! I nagle postanowiłem, że pójdę na egzamin do szkoły teatralnej. Chyba po prostu, żeby się sprawdzić. Próbowałem do skutku - w między czasie skończyłem policealne studium aktorskie L Art Studio w Krakowie - i w końcu mi się udało. Dostałem się za trzecim razem.


Co było trudniejsze: egzamin, lata nauki czy szukanie pracy po studiach?
Na pewno to ostatnie. Egzamin jest bardzo stresujący, to fakt. Zwłaszcza, gdy po kolejnej porażce człowiek zaczyna się zastanawiać, co dalej. Nie można przecież zdawać do szkoły teatralnej do końca życia. Ja powiedziałem sobie: "Do trzech razy sztuka. A jak się nie uda, to idę do wojska!". No i się udało... Później, w szkole, przez cztery lata wszystko wydaje się wspaniałe. Ale na ostatnim roku zaczyna się prawdziwe życie. Zdajesz sobie sprawę, że trzeba szukać pracy, walczyć o to, żeby zaistnieć. Wychodzisz ze szkoły i nagle znikasz w miliardzie ludzi, którzy próbują dobić się do drzwi z napisem "sukces". Tak naprawdę, to ja nawet nie rozumiem, co ten "sukces" ma oznaczać. Dla mnie to puste słowo - jak w tytule amerykańskiego serialu. A ja po prostu lubię swoją pracę i chciałbym się w niej spełniać.


A jednak sukces Pan osiągnął: nie każdy, zaraz po studiach, dostaje angaż w teatrze...
Tak naprawdę, to wyszło mi przypadkiem. Po skończeniu szkoły wysłałem swoje CV do kilkunastu teatrów w Polsce i dostałem tylko jedną odpowiedź, właśnie z Teatru Kwadrat w Warszawie. Dyrektor szukał akurat zastępstwa za Andrzeja Nejmana - i tak to się zaczęło.


Komedia to podobno dla aktora jeden z najtrudniejszych gatunków...
Tak, a ja do tego muszę się podwójnie starać, bo gram w doborowym towarzystwie - wśród naprawdę wybitnych aktorów. I muszę im jakoś dorównać. Ale lubię komedię. Zresztą już w szkole mówiono mi, że mam talent do komedii - co mnie zresztą bardzo dziwiło.


Dziwiło, a to dlaczego?
Nie wiem, po prostu nie przepadam za komplementami. Już wolę, gdy ktoś mnie opiernicza! I gdy próbuje ze mnie jak najwięcej wycisnąć. Gdy oglądam się na ekranie, właściwie nigdy nie jestem z siebie zadowolony.


Mimo, że wygrywa Pan castingi i zdobywa kolejne role?
Tak naprawdę, to na castingi do filmów zacząłem jeździć jeszcze w szkole teatralnej. Byłem już chyba na trzydziestu. Ale wygrałem tylko jeden, gdy dostałem główną rolę w "Białej sukience".


Pierwsza główna rola to duże wyzwanie. Co sprawiło Panu najwięcej trudności?
Już sam fakt, że mój bohater jest księdzem. Sam jestem strasznie nerwowy, nadpobudliwy, pełen sprzeczności... Ale do tej roli musiałem odnaleźć w sobie ciepło i wewnętrzny spokój, którego na co dzień mi brakuje. W dodatku nie znałem nikogo, na kim mógłbym się wzorować. Jestem ateistą - nigdy nie chodziłem na lekcje religii - i, tak naprawdę, nie wiem jacy są księża.


Powiedział pan, że po trudnych rolach potrzebuje odpoczynku. Ma Pan jakieś hobby, sposób na odreagowanie stresu sprzed kamery?
Mam jeden, jedyny wentyl bezpieczeństwa: muzykę. W niej mogę pokazać, co naprawdę myślę i czuję, mogę się wyżalić, wykrzyczeć... W rodzinnym Białymstoku mam swój zespół - Apogeum - i niedługo będziemy promować nasze pierwsze demo.


Rock? Metal?
Tak naprawdę, to nie mamy stylu. Krążymy wokół punk rocka, ale jeden kawałek jest punkowy, drugi - wszyscy mówią że gotyk, piąty czy szósty to już prawie folk... Gramy po prostu to, co lubimy. Wszystkiego po trochu.


Tak na koniec: mógłby Pan dokończyć zdania? Nie umiałbym żyć bez...
...emocji.


Mam szczególny talent...
... do wnerwiania ludzi.


Martwię się...
... często.


Boję się...
... samotności.


Zawsze poprawia mi humor...
... własna radość życia.


Nie lubię w sobie...
... siebie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:19, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Paweł Małaszyński

Na ekranie Marcin, dla przyjaciół Jeremiasz (to z piosenki zespołu Pearl Jam), a w dowodzie osobistym Paweł. Nie lubi pochwał ani wyrazu "grać" - gdy go wymawia niemal zgrzyta zębami. Ale poza tym, dobry humor mu dopisuje. Żartuje nawet, że w październiku przeżył swoją pierwszą śmierć. Oczywiście na ekranie, w serialu "M. jak Miłość".


Na jakie filmy chodzi Pan zwykle do kina? I czy właśnie w takich chciałby Pan grać?
Powiem szczerze: wychowałem się na kinie amerykańskim. Uwielbiam rozrywkę. A filmy z Hollywood, choćby i barachło, jak to wszyscy nazywają, to świetna rozrywka. Oglądam wszystko: od komedii, przez dramat obyczajowy, sensację, aż po ekranizacje komiksów! Ostatnio mówi się, że Hollywood się kończy, bo tak jak my bazujemy na lekturach, tak w USA jest moda na komiksy. Ale, tak naprawdę, kina amerykańskiego w żaden sposób nie da się porównać z polskim. U nas, od lat 90-tych, właściwie nie dzieje się nic ciekawego. "Matka królów", "Człowiek z żelaza", "Kobieta samotna" - uwielbiam te filmy, bo mówiły o czymś ważnym. Później powstał "Kroll", "Psy", "Dług"... Ale to chyba ostatnie dobre polskie filmy, jakie widziałem.


Wyławia Pan złotą rybkę, a ta mówi: "Spełnię każde twoje filmowe marzenie. Powiedz tylko, z kim chciałbyś zagrać..."
Złota rybka? Hm... Na pewno chciałbym pracować z Martinem Scorsese, Olivierem Stone, Ridleyem Scottem. A z aktorów? Gary Oldman, Tim Roth, Christopher Walken... Nie będę oryginalny: z Alem Pacino i De Niro też bym się chciał spotkać... No i z Meg Ryan, bo to moja ulubiona amerykańska aktorka. A w Polsce? Edyta Olszówka, Maja Ostaszewska, Gajos, Globisz... Na pewno chciałbym też pracować z takimi reżyserami jak Agnieszka Glińska, Łukasz Barczyk... No i zagrać znowu z Małgosią Kożuchowską. Zawsze uważałem, że to jedna z najlepszych aktorek w kraju.


No to chyba nie muszę pytać, co Pan najmilej wspomina z planu "M jak Miłość"?
No oczywiście, że spotkanie z Małgosią Kożuchowską! (śmiech) Tak naprawdę, rola Marcina była bardzo interesująca, ale też bardzo ciężka. Cały czas musiałem patrzeć z perspektywy człowieka, który umiera. Przez całe dziewięć odcinków. W dodatku to moja pierwsza śmierć na ekranie, więc trudno, żebym miał wprawę. Najtrudniejsze były chyba sceny w szpitalu. Gdy gram... Nie, źle: nienawidzę słowa "gram"!


A to dlaczego?
Bo ja chcę "być", a nie "grać". Gdy jestem w jakiejś postaci, nie potrafię zrobić sobie przerwy. Gdy dostaję rolę zawsze zastanawiam się: "A co by było, gdyby..." Pamiętam, że na planie "M. jak miłość" właściwie nie wychodziłem ze szpitalnego łóżka. Wokół technicy ustawiali dekoracje, zmieniali oświetlenie... A ja non stop leżałem. Jak przykuty. Po to, żeby nie tracić świadomości, co odczuwa mój bohater. Żeby Marcin jakoś mi nie "uciekł". Nie mogłem, tak od niechcenia, poumierać sobie przez dwie sceny, a gdy było cięcie po prostu wstać i wyjść na kawę! Przez cały czas byłem w tej postaci zamknięty. W dodatku kręciliśmy nie chronologicznie: najpierw na planie umarłem, a potem żyłem. To było bardzo męczące. Po takiej roli potrzebuję zwykle kilku dni odpoczynku. Na otrząśnięcie się, wyrzucenie postaci z mojej głowy.


Zastanawiał się Pan, jak by zareagował, gdyby - tak jak Marcin - miał przed sobą tylko miesiąc życia?
Tak. I na pewno robiłbym mnóstwo szalonych rzeczy! Rzeczy, które boję się zrobić teraz. Lub takie, które są złe, zakazane - bo wtedy myślałbym już tylko i wyłącznie o sobie i o własnych pragnieniach. Szukałbym jakiegoś wyzwolenia, spełnienia - podobnie, jak Marcin. Po to, żeby umierając niczego nie żałować.


Skoro już "gdybamy"... Jak by się Pan zachował na miejscu serialowego Marka: przebaczyłby Hance czy nie?
Myślę, że nie. To, co między nimi zaszło było zbyt ważne, zbyt głębokie.


A wierzy Pan w potęgę pierwszej miłości - takiej, jaka łączy Marcina i Hankę? Pamięta Pan w ogóle, w kim kochał się jako nastolatek?
Czy pamiętam? Ja nawet codziennie spotykam ją w domu, bo została moją żoną! Jesteśmy razem od końca szkoły średniej, ale znamy się już od przedszkola. Z tym, że ona twierdzi, że mnie z przedszkola nie pamięta, a ja ją bardzo dobrze. Później byliśmy w jednej podstawówce - i bardzo mnie nie lubiła - a potem było jedno liceum... I wtedy coś zaiskrzyło!


Aktorstwo to Pana marzenie z dzieciństwa?
Na pewno kino fascynowało mnie od zawsze... Ale czy jako dzieciak chciałem być aktorem? W podświadomości pewnie tak. Ale po skończeniu liceum na rok wylądowałem na prawie. Właściwie sam nie wiem, jakim cudem, bo kompletnie mnie to nie interesowało! I nagle postanowiłem, że pójdę na egzamin do szkoły teatralnej. Chyba po prostu, żeby się sprawdzić. Próbowałem do skutku - w między czasie skończyłem policealne studium aktorskie L Art Studio w Krakowie - i w końcu mi się udało. Dostałem się za trzecim razem.


Co było trudniejsze: egzamin, lata nauki czy szukanie pracy po studiach?
Na pewno to ostatnie. Egzamin jest bardzo stresujący, to fakt. Zwłaszcza, gdy po kolejnej porażce człowiek zaczyna się zastanawiać, co dalej. Nie można przecież zdawać do szkoły teatralnej do końca życia. Ja powiedziałem sobie: "Do trzech razy sztuka. A jak się nie uda, to idę do wojska!". No i się udało... Później, w szkole, przez cztery lata wszystko wydaje się wspaniałe. Ale na ostatnim roku zaczyna się prawdziwe życie. Zdajesz sobie sprawę, że trzeba szukać pracy, walczyć o to, żeby zaistnieć. Wychodzisz ze szkoły i nagle znikasz w miliardzie ludzi, którzy próbują dobić się do drzwi z napisem "sukces". Tak naprawdę, to ja nawet nie rozumiem, co ten "sukces" ma oznaczać. Dla mnie to puste słowo - jak w tytule amerykańskiego serialu. A ja po prostu lubię swoją pracę i chciałbym się w niej spełniać.


A jednak sukces Pan osiągnął: nie każdy, zaraz po studiach, dostaje angaż w teatrze...
Tak naprawdę, to wyszło mi przypadkiem. Po skończeniu szkoły wysłałem swoje CV do kilkunastu teatrów w Polsce i dostałem tylko jedną odpowiedź, właśnie z Teatru Kwadrat w Warszawie. Dyrektor szukał akurat zastępstwa za Andrzeja Nejmana - i tak to się zaczęło.


Komedia to podobno dla aktora jeden z najtrudniejszych gatunków...
Tak, a ja do tego muszę się podwójnie starać, bo gram w doborowym towarzystwie - wśród naprawdę wybitnych aktorów. I muszę im jakoś dorównać. Ale lubię komedię. Zresztą już w szkole mówiono mi, że mam talent do komedii - co mnie zresztą bardzo dziwiło.


Dziwiło, a to dlaczego?
Nie wiem, po prostu nie przepadam za komplementami. Już wolę, gdy ktoś mnie opiernicza! I gdy próbuje ze mnie jak najwięcej wycisnąć. Gdy oglądam się na ekranie, właściwie nigdy nie jestem z siebie zadowolony.


Mimo, że wygrywa Pan castingi i zdobywa kolejne role?
Tak naprawdę, to na castingi do filmów zacząłem jeździć jeszcze w szkole teatralnej. Byłem już chyba na trzydziestu. Ale wygrałem tylko jeden, gdy dostałem główną rolę w "Białej sukience".


Pierwsza główna rola to duże wyzwanie. Co sprawiło Panu najwięcej trudności?
Już sam fakt, że mój bohater jest księdzem. Sam jestem strasznie nerwowy, nadpobudliwy, pełen sprzeczności... Ale do tej roli musiałem odnaleźć w sobie ciepło i wewnętrzny spokój, którego na co dzień mi brakuje. W dodatku nie znałem nikogo, na kim mógłbym się wzorować. Jestem ateistą - nigdy nie chodziłem na lekcje religii - i, tak naprawdę, nie wiem jacy są księża.


Powiedział pan, że po trudnych rolach potrzebuje odpoczynku. Ma Pan jakieś hobby, sposób na odreagowanie stresu sprzed kamery?
Mam jeden, jedyny wentyl bezpieczeństwa: muzykę. W niej mogę pokazać, co naprawdę myślę i czuję, mogę się wyżalić, wykrzyczeć... W rodzinnym Białymstoku mam swój zespół - Apogeum - i niedługo będziemy promować nasze pierwsze demo.


Rock? Metal?
Tak naprawdę, to nie mamy stylu. Krążymy wokół punk rocka, ale jeden kawałek jest punkowy, drugi - wszyscy mówią że gotyk, piąty czy szósty to już prawie folk... Gramy po prostu to, co lubimy. Wszystkiego po trochu.


Tak na koniec: mógłby Pan dokończyć zdania? Nie umiałbym żyć bez...
...emocji.


Mam szczególny talent...
... do wnerwiania ludzi.


Martwię się...
... często.


Boję się...
... samotności.


Zawsze poprawia mi humor...
... własna radość życia.


Nie lubię w sobie...
... siebie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:20, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Anita Jancia - Jancia Wodnik i 7 czerwonych kapturków



W naszej internetowej ankiecie ponad połowa widzów stwierdziła, że Jola nie powinna wybrać miłości, tylko małżeństwo z rozsądku. Myśli Pani, że Polakom brakuje romantyzmu?
Nie, wydaje mi się, że ludzie odpowiadają tak tylko w tym konkretnym przypadku. Stefan jest przecież ulubieńcem pań - i to pań w każdym wieku. A Jolka wydaje się wszystkim jakaś dziwna - po prostu głupia, skoro odrzuca taaaaaką partię!


Spodziewała się Pani, że jej bohaterka tak w serialu namiesza? Szalona miłość, ucieczka sprzed ołtarza... Nie, nie przypuszczałam, że ta historia się tak potoczy. Jolę, przyjaciółkę Hanki, gram od początku serialu, ale wcześniej ta dziewczyna była raczej dość sztywna i "poukładana". A tu nagle zryw namiętności! Wszystko zaczęło się dopiero, gdy na ekranie pojawił się Stefan. I od razu wielkie porywy serca: miłość, ślub...


Ile, tak naprawdę, Jola ma w sobie z Anity Janci? Mogłaby Pani zachować się tak, jak jej bohaterka?
Absolutnie nie! Sama jestem w życiu raczej otwarta, spontaniczna, lubię ludzi. A Jola była zawsze taka zamknięta... Wydawało się, że po prostu żyje we własnym, bardzo logicznym i uporządkowanym świecie. To właśnie ona radziła Hance, co ma robić - nigdy na odwrót. I nagle okazuje się, że Jolą też targają najróżniejsze emocje. I że wybrała miłość do złego faceta, a odrzuciła fantastycznego Stefana - czego nikt nie może zrozumieć. Od dwóch miesięcy, na każdym kroku słyszę pytanie: "Dlaczego pani mu to zrobiła?!"...


Widzowie mylą Panią z postacią z serialu?
I to jak często! Nawet ostatnio: znajomy, który pracuje w niemieckim radiu, chciał przeprowadzić ze mną i ze Steffenem wywiad. No i umówiliśmy się wszyscy pod kolumną Zygmunta. Czekamy ze Steffenem - bo ten znajomy oczywiście się spóźnił - a tu podbiega jakiś pan i wykrzykuje na nasz widok: "To niemożliwe! Jak zobaczyłem z daleka, to nie byłem pewny, ale teraz?! O Boże! Ona ze ślubu uciekła, a wy się dalej spotykacie!". W ogóle nie odróżniał nas od bohaterów serialu!


A co, jeśli ktoś wytyka Pani błędy Joli? Broni jej Pani?
Nie, bo sama w życiu bym tak nie postąpiła! Ale przed kamerą staram się jednak grać w taki sposób, żeby Jolę trochę usprawiedliwić. Chcę pokazać, jak bardzo to wszystko przeżywa. Że ciągle się waha, ma rozterki... A może Jolę w jakiś sposób przeraziła dobroć Stefana? Fakt, że ktoś może ją tak mocno kochać? Przecież każdy robi czasem coś pod wpływem impulsu, bez przemyślenia. Na pewno próbuję Jolę troszeczkę przed telewidzami "wybronić". Ale postać Stefana jest tak sympatyczna i wszyscy go tak ubóstwiają, że stoję chyba na przegranej pozycji...


A Pani "mężczyzna idealny" ma w sobie coś z tego ubóstwianego Stefana?
Raczej nie... Z moim narzeczonym poznaliśmy się jeszcze na studiach - Jeremi jest operatorem filmowym. I po prostu okazało się, że do siebie pasujemy, że mamy wiele wspólnych tematów... Zresztą, to chyba najważniejsze: fakt, że ludzie potrafią ze sobą rozmawiać. I dzięki temu idą razem do przodu.


Własny operator... To chyba marzenie każdej aktorki? Pracowali już Państwo razem?
Nie, nie mieliśmy okazji. Ale to rzeczywiście wygodne, bo Jeremi robi mi świetne zdjęcia! Jest w tym najlepszy - trochę pewnie dlatego, że w jego obecności nie czuję się niczym skrępowana.


Na razie widzowie znają Panią tylko jako "głupią Jolkę, co nie chciała Niemca". Nie marzy się Pani odmiana? Rola, która będzie prawdziwym wyzwaniem?
Oczywiście, że tak! Każdy aktor czeka na taką szansę. Ale ja już miałam takie role w teatrze. Niedawno w Toruniu zagrałam np. w "Ryszardzie III" Lady Margaret i w "Panu Tadeuszu" dziewczęcą Zosię - a więc dwie, skrajnie odmienne postaci. Z kolei na przedstawieniu dyplomowym grałam główną rolę w "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich" - i nasz spektakl zdobył główną nagrodę na festiwalu szkół teatralnych w Brnie. A ja sama dostałam nagrodę główną i nagrodę publiczności na festiwalu w Łodzi.


Niektórzy aktorzy, żeby mieć bliższy kontakt z fanami, zakładają w Internecie własne strony. Czasem nawet publikują na nich swoje pamiętniki. Myślała Pani o czymś takim?
Tak. Jestem teraz w Agencji Gudejko - na jej stronach są moje zdjęcia i trochę informacji, ale myślę, że prędzej czy później założę własną stronę. Bo sama ubóstwiam internet i jak tylko mam okazję, to w nim myszkuję. To właśnie przyszłość!


Słyszałam, że ma Pani oryginalnego nicka...
Tak, jestem spod znaku wodnika, więc w internecie mam w adresie "jancia.wodnik". Śmieszne, łatwo zapamiętać, rzuca się w oczy - a dla aktora to przecież ważne.


Tyle, że Pani nazwisko wcale nie jest aż tak praktyczne. W jednym z seriali podpisano Panią w czołówce jako "Anita Jańcia"...
Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie mają z moim nazwiskiem takie problemy! A tak w ogóle, to większość osób, już od liceum, mówi do mnie po prostu Jancia lub Janka. I zwykle ludzie bardzo dziwią się, gdy nagle do nich dociera, że to nie imię, tylko nazwisko!


Podobno lubi Pani sporty ekstremalne...
No, może z tym "ekstremalne" to trochę przesada, ale narty ubóstwiam! Jeżdżę na nich od dziecka i mam nawet stopień pomocnika instruktora narciarskiego. Ostatnio odkryłam też nurkowanie i zrobiłam kurs windsurfingowy. A poza tym bardzo lubię jazdę na rolkach i na rowerze górskim, grywam w squasha, chodzę na basen...


Ale nurkowanie to chyba nie w zimnym Bałtyku?
Nie, ostatnie wakacje spędziłam na Rodos. I było fantastycznie! Do Grecji pojechaliśmy już drugi raz - poprzednio na Kretę. Ten kraj naprawdę fascynuje. Grecy są tacy serdeczni, otwarci, uśmiechnięci... A poza tym dobrze jest czasem tak po prostu wygrzać się na słoneczku... Polecam wszystkim!


Grecja to chyba nie jedyna Pani fascynacja. Podobno uwielbia też Pani pracę w przedszkolu, to prawda?
Tak, prowadzę zajęcia z dramy. To taka zabawa w teatr: najpierw opowiadam bajkę i dzieci muszą jak najwięcej zapamiętać. A potem każdy gra postać, jaką zechce. Nie ma przydziału ról, żeby nikt nie czuł się poszkodowany, więc czasami mamy w grupie po siedem Czerwonych Kapturków, trzy Wilki, ośmiu Leśniczych... A dzieciaki są niesamowite - i bawią się wspaniale! Nawet nie muszą mieć rekwizytów: wystarczy, że sobie wszystko wyobrażą. Zresztą mnie też te zajęcia dają ogromną satysfakcję. Świat dzieci jest tak bogaty, że aktor może się od nich wiele nauczyć.


Ale mamą jeszcze Pani nie jest?
Na razie nie. Niedługo pewnie zdecyduję się na własne maleństwo, ale na razie mam w tygodniu setkę dzieci cudzych. I zdobywam doświadczenie...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:20, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Weronika Rosati - Zduński mi podpadł

Wiem, że w tym roku zaczyna Pani studia w łódzkiej filmówce. Od dawna chciała Pani studiować aktorstwo, czy może to decyzja nagła - na przykład pod wpływem pracy w serialu?
Oj, na pewno nie nagła! To, że chcę być aktorką, mówiłam rodzicom już gdy miałam ze trzy lub cztery latka. Świata jeszcze nie znałam, ale o aktorstwie marzyłam! A że w domu zawsze słyszałam, żeby robić w życiu to, co podpowiada serce... Gdy podrosłam zaczęłam te marzenia realizować. I rozwinęło się to w prawdziwą pasję.


To pewnie, po tylu latach, aktorskie rzemiosło ma już Pani w małym palcu. Czy może praca w serialu jednak czegoś Panią nauczyła?
Tak naprawdę, dla mnie każdy dzień na planie to nauka! Najważniejsze jest chyba obycie z kamerą. Im częściej się przed nią staje, tym mniej człowiek się denerwuje - a stres przecież bardzo utrudnia granie.


Występ w "M jak Miłość" ułatwił Pani zdanie egzaminu na studia?
Nie mam pojęcia. Ale wiem, że komisja była świadoma tego, że gram w serialu. I że na egzaminie dużo punktów dostałam właśnie za grę przed kamerą...


Nie boi się Pani popularności, jaką dało Pani aktorstwo? Tego, że dziennikarze zaczną chodzić za Panią krok w krok, że z prasy dowie się Pani o swoich kolejnych romansach...
Ja już słyszałam sporo takich informacji! Ale myślę, że tego nie da się uniknąć. Ja po prostu mówię w wywiadach prawdę - i mam nadzieję, że to właśnie napiszą dziennikarze. Zresztą do tego, żeby jakaś plotka się rozeszła, wcale nie trzeba prasy...


Skoro już jesteśmy przy romansach: Ania, którą gra Pani w "M. jak Miłość" raczej nie ma szczęścia w miłości. Paweł traktuje ją właściwie jak "towar zastępczy" - podoba mu się, bo nie ma Teresy...
Myślę, że Ania jest po prostu za bardzo beztroska. I tak młodzieńczo naiwna... Jeszcze nie do końca zna życie. O Pawle nie wie nic, ale mimo wszystko od razu bardzo się angażuje: zakochuje się w nim bez pamięci...


Więc co by jej Pani doradziła? Zerwać, zapomnieć, zemścić się na niewiernym?
Ja bym sobie dała spokój! Do miłości się nikogo nie zmusi. Jak facet nie wróci, to trzeba to po prostu jakoś przeżyć...


Głos doświadczenia? Była Pani kiedyś nieszczęśliwie zakochana?
Hm... Można powiedzieć, że tak.


Zduński to według Ani chłopak idealny. Pani też mógłby się spodobać ktoś podobny?
Mój prawdziwy chłopak jest zupełnym przeciwieństwem Zduńskiego! Ale w serialowym Pawle podoba mi się to, że jest bardzo opiekuńczy. No i potrafi rozmawiać z kobietami: umie dziewczynie okazać, że ją adoruje... Za to nie podoba mi się, że Zduński właściwie nie myśli o przyszłości. Nie ma własnych zainteresowań, brakuje mu w życiu jakiegoś celu... Poza tym na pewno Paweł podpadł mi tym, w jaki sposób traktuje Anię!


Powiedziała Pani, że o aktorstwie marzyła już jako dziecko. Naprawdę nigdy nie chciała Pani pójść w ślady mamy i projektować mody? Nie odziedziczyła Pani choćby jej talentu do rysunku?
Oj, nie za bardzo... Jedna z moich nauczycielek powiedziała nawet, że rysuję zupełnie jak Picasso: płasko i niesymetrycznie! Parę kresek i nie wiadomo, co to właściwie miało być! Polityką - po tacie - też się nie interesuję... Jedną z moich pasji jest za to taniec i akrobatyka. I do tego mam prawdziwy talent. Bardzo szybko robiłam postępy: w ciągu trzech lat nauczyłam się tyle, ile niektórzy przez dziesięć. Trenerzy od początku mówili, że mam dobrą budowę ciała. Gdybym zaczęła ćwiczyć wcześniej, mogłabym zająć się sportem na poważnie.


Nadal Pani trenuje?
Niestety, od roku już nie. Jednocześnie szkoła, matura, "M. jak Miłość"... Po prostu nie udało mi się tego wszystkiego połączyć.


Córka sławnych rodziców - to w życiu pomaga czy przeszkadza? Nie denerwuje Pani np., że dziennikarze zwykle pytają nie o Pani osiągnięcia, ale o mamę lub tatę?
Nawet nie zwykle, ale zawsze! Bez wyjątku! Czuję, że zawsze, w jakiś sposób, mi się to wypomina. Ludzie wiedzą, kim są moi rodzice i jestem przez to pod stałą obserwacją. Najłatwiej jest przecież powiedzieć: dostała rolę, bo miała nazwisko. Ale ja myślę, że widowni się w ten sposób nie oszuka...


W szkole pewnie też nie było Pani łatwo...
Odpowiem tak: w ostatnim roku byłam tak zapracowana, że na złośliwości nie zwracałam po prostu uwagi! Zresztą mam grono wypróbowanych przyjaciół i to jest dla mnie najważniejsze.


A buntowała się Pani kiedyś przeciwko rodzicom?
Oczywiście, że tak! Zgodnie z naturą człowieka - i nastolatka - w wieku trzynastu, czternastu lat przechodziłam taki rok buntu... Były oczywiście kłótnie z rodzicami, wieczne niezadowolenie z życia i ogólny bunt przeciwko życiu. Wszystkie typowe objawy dla nastolatki!


Wiem, że za kilka dni Pani wyjeżdża - zdradzi Pani czytelnikom gdzie i na ile?
Do Los Angeles. Będę mieszkać na campusie i przez trzy tygodnie chodzić na kurs angielskiego. Chciałabym zostać tam dłużej, ale mam pracę i za miesiąc muszę wracać...


Miesiąc w USA to dla Pani zwykły wyjazd czy podróż marzeń?
Podróż marzeń, zdecydowanie! W Los Angeles byłam już dwa lata temu: też na kursie angielskiego i dokładnie na tym samym campusie. Teraz tam wracam i czuję, że to właśnie "moje" miejsce na ziemi. Hollywood ma jednak styl - i ja go uwielbiam. Poza tym słońce, plaża, wiecznie piękna pogoda... Nie wyjeżdżam dlatego, że chcę robić tam karierę. Po prostu to miejsce jakoś mnie przyciąga...


To prawda, że w Hollywood każdy kelner jest aktorem?
Prawda! Jeśli chodzi o kelnerów i kelnerki, to w Hollywood są najpiękniejsi ludzie, jakich można zobaczyć: sami aktorzy i modele! Bo, tak naprawdę, wszystko kręci się tam właśnie wokół filmowego biznesu.


To jednak trochę smutne, bo przecież z tych kelnerów tylko co dwudziesty albo trzydziesty dostanie kiedyś jakąś większą rolę...
Nawet wydaje mi się, że mniej. Udaje się może jednej osobie na tysiąc... Ale ja wierzę, że mi się uda!


Załóżmy, że wypatrzy Panią w tłumie agent, obieca karierę i powie: "Jesteś piękna, ale idź lepiej do chirurga. Tutaj coś się przytnie, tam kilka centymetrów doda..."
Nie ma mowy! Znajduję innego agenta!


A jeśli dostanie Pani w Hollywood zaproszenie na rozdanie Oskarów? Założy Pani suknię projektu mamy czy wybierze np. Versace?
Zwykle nie noszę ubrań z kolekcji mamy: nie idę do jej sklepu i nie wybieram sobie sterty ciuchów. Ale na uroczyste okazje zakładam suknie, które mama specjalnie dla mnie projektuje. Ostatnio uszyła mi np. kreację na festiwal w Gdyni, a wcześniej na studniówkę. Ja tylko powiedziałam, że marzę o czymś w stylu Anny Kareniny, a mama wymyśliła gorset i czarną, szeroką długą spódnicę... I suknia, rzeczywiście, jest piękna!


Stoi Pani u progu kariery, w jakiej roli widzi się Pani w marzeniach? Na przykład za dziesięć lat...
Całym sercem: chciałabym grać w dobrych filmach i urodzić dziecko.


Tylko jedno? I chłopiec czy dziewczynka?
W ciągu najbliższych dziesięciu lat, to może na razie tylko jedno! A płeć nie jest przecież ważna. Najważniejsze, żeby dziecko było moje.


Ostatnie pytanie: ma Pani jakieś życiowe motto, przesłanie, którym chciałaby się podzielić z czytelnikami - i fanami serialu?
Nie mam jednego, wielkiego życiowego motta. Ale wierzę w Boga i myślę, że wiele takich głębokich prawd o życiu można znaleźć w Biblii. "O cokolwiek prosicie, wierzcie, że będzie wam dane, a dostaniecie to". Ja w to właśnie ufam. Mój drugi ulubiony cytat, z "Alchemika" Coelho, brzmi zresztą bardzo podobnie: "Jeżeli człowiek czegoś gorąco pragnie, to cały wszechświat potajemnie mu sprzyja".


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:20, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Joanna Sydor - Każdemu trzeba dać drugą szansę

Oprócz serialu, widzowie mogą Panią oglądać na deskach Teatru Starego w Krakowie. Dla młodej aktorki praca w tak znanym zespole to chyba spełnienie marzeń...
To na pewno bardzo istotne, na jakim gruncie i wśród jakich ludzi stawia się pierwsze kroki w zawodzie. W Teatrze Starym mam możliwość pracy ze świetnymi aktorami a to zobowiązuje. Wybór teatru jest więc bardzo ważny. Ale o spełnieniu marzeń można mówić po zagraniu wymarzonych ról.


A nie myślała Pani, żeby się przeprowadzić do Krakowa? Choćby dla urody miasta, dla innej atmosfery...
Spędziłam w Krakowie cztery lata studiów i na pewno odcisnęło to na mojej osobowości jakieś piętno - oczywiście w pozytywnym sensie. Po zakończeniu studiów, przeprowadziłam się do Warszawy. Na początku było mi bardzo trudno. To miasto ma zupełnie inny temperament, inny tryb życia. Ale jednak mi się tu podoba. Gdy jadę do Krakowa - na spektakl - uwielbiam spacerować, wyłączyć się z obiegu... Za to gdy wracam do Warszawy, na nowo czuję, że muszę coś zdobywać, coś pokonywać... Stolica daje mi w życiu napęd, zmusza do walki


Skoro już mowa o walce: najtrudniejszą ma chyba za sobą serialowa Teresa. Gdyby takie problemy miał ktoś Pani bliski, np. przyjaciółka, co by Pani radziła? Zostać z mężem i próbować go zmienić, czy uciekać jak najdalej?
Trudno na to odpowiedzieć. W serialu sytuacja jest bardzo drastyczna. Z tego, co opowiada Teresa wynika, że mąż bił nie tylko ją, ale i dziecko. I sądzę, że dla matki, jedyne rozsądne wyjście to jednak ucieczka. Ale niekoniecznie na zawsze: każdemu trzeba przecież dać szansę. Trudno tak od razu przekreślić wszystko, co łączy dwoje ludzi. Takie przeżycie musi pozostawić w człowieku jakieś blizny - i Teresa nosi je w sobie. Z pewnością żadna matka nie może pozwalać na krzywdę własnego dziecka. Przede wszystkim, musi chronić je przed agresją - bez względu na to, kto atakuje: obcy czy własny ojciec.


Przyjmując rolę Teresy wiedziała Pani, że na ekranie czeka ją romans z Pawłem?
Nie znałam wprawdzie całego scenariusza, ale...


Nie boi się Pani, że przez taką przygodę Teresa straci sympatię widzów? Taki związek może wzbudzać kontrowersje...
A sądzi Pani, że w życiu nigdy coś takiego się nie zdarza? Jesteśmy tylko ludźmi: czasami rozsądek gdzieś nam ucieka i zwyciężają emocje. Nie chcę Teresy bronić, ale myślę, że w takiej sytuacji znajduje się wiele kobiet. Nie ma chyba nic gorszego, niż bycie bitą przez własnego męża. I nagle, po tak ciężkich przeżyciach, dziewczyna spotyka kogoś, kto ją wspiera, jest ciepły i opiekuńczy... Zresztą w serialu uczucie jest obustronne i mimo tego Teresa broni się przed nim.


Jest Pani zadowolona z faktu, że wątek z Teresą rozwija się właśnie w taki sposób?
Tak bo im trudniej tym ciekawiej. Teresa zostaje postawiona wobec dylematu moralnego i dzięki temu jej postać jest głębsza, prawdziwsza. Jak każdy z nas i ona musi dokonywać wyborów. Dla mnie jako aktorki to bardzo istotne. Mam szansę grać postać o wielu barwach i odcieniach.


Skoro już jesteśmy przy miłości, nasuwa się pytanie o Walentynki... Obchodzi Pani święto zakochanych?
Nie, raczej nie odczuwam romantyzmu Walentynek... Ale nie uważam też, że to zły pomysł! Na pewno to okazja do miłych wyznań i ciepłych gestów wobec bliskich ale ?czy tylko 14-tego?


W serialu, gdy tylko Teresa zjawia się u Mostowiaków, cała rodzina stara się jej pomóc. Nie wydaje się Pani, że to trochę nierealne? Tak po prostu zwalić się na głowę obcym ludziom i stwierdzić: "Nie mam domu, nie mam pracy, ratujcie!"?
Mówi Pani jak Paweł Mostowiak! A Teresa po prostu nie ma nikogo innego, do kogo mogłaby się zwrócić. Poza tym wszystko robi w interesie dziecka, a nie tylko dla siebie. Podejmuje ryzyko, bo nie ma innego wyjścia. Ona wcale nie liczy, że Mostowiakowie będą się nią stale opiekowali. Prosi tylko o kilka dni - czas, by jakoś ogarnąć swoje życie. Zresztą umie też zorganizować sobie pomoc gdzie indziej, w domu samotnej matki. Ale woli być z rodziną, to przecież normalne.


Może było normalne jeszcze 50 lat temu, ale dzisiaj, gdy tyle mówi się o pogoni za bogactwem, o kryzysie w rodzinie...
Wie Pani, wydaje mi się, że ten kryzys wynika właśnie z tego, że ludzie, gdy potrzebują pomocy, czują się tym skrępowani. Specjalnie omijają wtedy bliskich. Ale gdyby poprosili ich o pomoc, to by ją otrzymali. Tak przynajmniej jest w mojej rodzinie. To więzy krwi: nie da się ich tak po prostu przerwać.


Gra Pani zarówno w telewizji, jak i w teatrze... Co bardziej liczy się w CV młodego aktora? Popularność z ekranu - fakt, że na ulicy rozpoznają go ludzie - czy praca w teatrze z tradycjami?
To właściwie pytanie do tych, co czytają CV! Praca zarówno w teatrze jak i przed kamerą to dla mnie spełnienie marzeń. Ważne by mieć doświadczenia w obu tych dziedzinach. Praca w teatrze znacznie różni się od pracy w filmie, są to zupełnie inne warunki i wymagania. Sprostanie im rozwija aktora wzbogaca o nowe umiejętności i to jest najważniejsze.


Podobno zna Pani judo? To życiowa pasja?
Nie, tylko umiejętność, którą wyniosłam jeszcze z zajęć w szkole aktorskiej. Ale myślałam za to kiedyś, żeby trenować kick boxing - tak, trochę dla odreagowania. Miałam taki chwilowy zawrót głowy. Ale porzuciłam te plany dla pływania, bo na basenie jednak łatwiej można się zrelaksować.


Mogłaby Pani dokończyć zdania? Najbardziej boję się...
Utraty bliskich.


Często śmieszy mnie...
Louis De Funes


Największe szczęście to...
Kochać.


Często mnie denerwuje...
Mój chaos.


Moje ulubione miejsce w domu...
Fotel.


Fotel? To w końcu jest Pani stateczną domatorką, czy niespokojnym duchem, który żyje ciągle w rozjazdach?
Wie Pani, to dziwne... Bo są dni , kiedy przebywanie w jednym miejscu daje mi poczucie bezczynności. Wtedy wyruszam w trasę, odwiedzam ulubione miejsca. A później, gdy jestem w drodze, marzę o tym, żeby usiąść w fotelu i napić się ciepłej herbaty... O paradoks!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:21, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Henryk Talar - Codziennie budzić się do snu

W "M jak Miłość" Pana bohater jest zdecydowanie negatywny: ma konszachty z mafią, sprowadza Jacka na złą drogę... I większość widzów chyba właśnie takiej roli się po Panu spodziewała. Bo czarne charaktery to właściwie Pana specjalność...
Dla tych, co oglądają tylko telewizję, zapewne tak. Lubię grać mocne, złożone postaci. Ale mam też za sobą role, na scenie i w teatrze telewizji, które są diametralnie inne - wcale nie "czarne". Tak naprawdę, czuję się aktorem komediowym. Chociaż to, co raduje mnie najbardziej, to wcale nie rechotliwa farsa, tylko komedia szlachetna. Na przykład "Seks nocy letniej" w Teatrze Scena Prezentacje w Warszawie, czy "Kolacja na cztery ręce" i "W rodzinnym sosie" (sztuka napisana przez autorów filmu "Gusta i guściki"), do których trwają właśnie próby.


W teatrze jest Pan nie tylko aktorem, ale i reżyserem. Czy na dużym ekranie widzowie też będą mogli poznać Pana w tej roli?
W najbliższym czasie nie. Kiedyś bardzo dużo pracowałem w telewizji, ale później to się urwało. Wyjechałem z Warszawy i ta rozłąka trwała całe osiem lat - szmat czasu. Realizowałem po prostu inne pragnienia: jako dyrektor artystyczny w Bielsku-Białej i Częstochowie próbowałem stworzyć własny zespół, własny teatr. Ale, jeśli chodzi o reżyserię filmową, to otrzymałem ostatnio pewną propozycję... I może będzie to początkiem jakiejś dłuższej współpracy.


Wiedzie Pan właściwie żywot koczownika: pracował już Pan w Szczecinie, Kaliszu, Częstochowie, Bielsku-Białej... Częste przeprowadzki to Pana świadomy wybór czy zwykły przypadek?
Wszystko zaczęło się od mojej przyjaźni - artystycznej i tej "zwykłej", ludzkiej - z Romanem Wilhelmim i Ryszardą Hanin, 25 lat temu. Byłem wtedy na etacie w Teatrze Ateneum w Warszawie, ale gdy tylko miałem wolny czas jeździłem - właśnie z Romkiem i Rysią - po tzw. prowincji. Graliśmy zarówno w pięknych salach teatrów, jak i w strażackich remizach. I bardzo to polubiłem. Wyjazdy mi nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie: podobała mi się możliwość spotykania różnych odbiorców, z różnymi potrzebami. Nie jestem aktorem, który za wszelką cenę chce się podobać: wysokim brunetem w ciemnych okularach i z głową w chmurach. Najbardziej raduje mnie fakt, że przez tekst sztuki, przez kontakt z widownią, mogę wypowiedzieć odrobinę siebie. A gdy graliśmy na prowincji, kontakt pojawiał się zawsze. Nie byłem oddzielony od widowni jakąś barierą, jakąś szklaną taflą... Tam potrzeba spotkania wychodziła z obu stron.


W dużych miastach jest inaczej?
Proszę mnie źle nie zrozumieć: w Warszawie jest fantastyczna widownia. Sam tego doświadczyłem. Ale gdy do stolicy przyjeżdża turysta, to niekoniecznie robi to tylko i wyłącznie dla spektaklu. Najpierw zaliczy wszystko, co jest do obejrzenia, pobiega po sklepach... A wieczorem, ewentualnie, może jeszcze trochę sobie posiedzieć - czy podrzemać - w teatrze. Każde przedstawienie gra się nie raz, nie dwa, ale kilkadziesiąt lub kilkaset razy. A stałych widzów jest w Warszawie określona liczba. Z badań wynika, że do teatru regularnie chodzi zaledwie 7 % mieszkańców. A cała reszta widowni to tzw. "zrzutka". Zwykle pod hasłem: "Idziemy, bo wieczorem nie ma nic innego do roboty: albo knajpa, albo hotel...". Teatr jako alternatywa.


Skoro tak zależy Panu na kontakcie z widzami, czy występ w serialu nie jest pod tym względem trochę "niepełnowartościowy"?
Nie, bo w serialu role po prostu muszą być dobrze skrojone. Muszą, bo wiadomo, że "ciąg dalszy nastąpi". W każdym odcinku widz czeka na kolejne, ciekawe postaci. Zastanawia się: ten charakter będzie tylko czarny, czy może odkryje się w nim jakiś kawałeczek białego?... I jeśli tylko aktor przed kamerą nie tyle gra, co po prostu "jest", to kontakt z publicznością istnieje. Ja w każdym razie czuję, że w serialu nie tylko "pokazuję się", ale też docieram do widzów.


Do niedawna prowadził Pan teleturniej "Rosyjska ruletka". Co Pana skusiło do występu w takiej roli?
Fakt, że nigdy nie robiłem czegoś tak "chybotliwego": pomiędzy aktorstwem a nieaktorstwem, udawaniem a graniem... To było nowe wyzwanie, chciałem zobaczyć, jak się sprawdzę. A dodatkowy bodziec stanowił fakt, że do roli prowadzącego kandydowało kilka zacnych, aktorskich nazwisk. To zresztą był pierwszy raz, gdy brałem udział w castingu. I, nie ukrywam, gdy ogłoszono mnie zwycięzcą, było mi rzeczywiście przyjemnie.


Sam Pan wymyślił charakter takiego mrocznego, wręcz szatańskiego prowadzącego?
Nie, miałem amerykański wzorzec. Ale mój prowadzący to rzeczywiście taki Woland z "Mistrza i Małgorzaty"... Trochę starałem się go tonować, dodawałem czasem jakiś żart... Ale to był naprawdę ostry facet! Ludzie nie komentowali później tego, na czym polegały zasady gry, tylko mówili: "Teleturniej, jak teleturniej, ale jednak zupełnie inny!". I to dawało mi satysfakcję.


Wystąpił Pan też w filmie "Yyyreek! Kosmiczna nominacja". Program Big Brother wzbudzał w Polsce duże kontrowersje - co sprawiło, że wziął Pan udział w filmie, który po nim nastąpił?
Fakt, że bardzo szanuję p. Jerzego Gruzę. I gdy mnie poprosił o udział w filmie nie miałem wątpliwości, że odpowiem "tak". Człowiek już taki jest: czasem rezygnuje z jakiegoś, nawet bardzo ważnego, zadania, tylko na rzecz spotkania z kimś bliskim. Dla mnie to było oczywiste: spotkać się z p. Gruzą nawet, jeśli zawodowo mógłbym w tym czasie zrobić coś ciekawszego.


A co pan myśli o Big Brotherze?
Nic nie myślę, bo go nie oglądałem - i oglądać nie mam zamiaru. Ale znając zasady takich programów uważam, że więcej z tego krzywdy - zwłaszcza dla osób, które odpadły - niż pożytku. A widzom zajmuje się jedynie czas: tak, jak guma do żucia zajmuje zęby.


Kiedy właściwie zdecydował Pan, że chce zostać aktorem? To marzenie z dzieciństwa? Czytałam, że pochodzi Pan z małej miejscowości o nazwie Kozy...
To wieś na Podbeskidziu: ok. 10 km od Bielska-Białej. W moim rodzinnym domu panowała atmosfera "przebierańców". Było w tym coś szlachetnego: tradycja, że górale przebierają się z okazji świąt - żeby zrobić przyjemność nie tylko sobie, ale i sąsiadom - te szopki, przyśpiewki... Brałem w tym udział od dziecka - i chyba tak mi już zostało... A później trafiłem na bardzo dobrych nauczycieli. W szkole podstawowej spotkałem np. fantastyczną p. Bronisławę Wójcik, od języka polskiego, która prowadziła teatrzyk szkolny. Pamiętam do dziś: Bielsko-Biała, SP nr 11, a moją pierwszą rolą był Koziołek Matołek! Potem, w technikum mechaniczno-elektrycznym, miałem fantastycznego profesora matematyki: Tadeusza Lubowskiego. Wielu wspaniałych nauczycieli chciało ze mnie zrobić technika obróbki metali skrawaniem - bo na takim kierunku się uczyłem. A p. Lubowski zorientował się, że technik będzie jednak ze mnie nie najlepszy... Gdy zobaczył, jak mówię na jakiejś uroczystości w zakładzie pracy wiersz, stwierdził po prostu: "Na każdą lekcję matematyki masz przygotować nowy wiersz Gałczyńskiego!". I to się sprawdziło. Mam nadzieję, że następne pokolenia - moja córka, moi wnukowie - spotkają na swojej drodze nauczycieli równie dobrych, jak mnie się to udało. To nie musi być od razu jakiś mądry profesor czy doktor... Wystarczy zwykły nauczyciel z podstawówki. Ważne, żeby nie tylko wypełnił swoją "misję pedagogiczną", ale był po prostu wrażliwy. Wsłuchał się w młodego człowieka i pomógł mu zostać sobą... Wskazał drogę.


Odwiedza Pan czasami starą szkołę? Odświeża wspomnienia?
Niestety, SP nr 11 już nie istnieje. Dowiedziałem się o tym, gdy przyjechałem do Bielska-Białej, żeby prowadzić teatr - pierwsze kroki skierowałem oczywiście do szkoły. Potem szukałem nauczycieli - ich też już nie ma. Szczęśliwe, odnaleźli się za to moi koledzy z podstawówki. I proszę sobie wyobrazić, o kim mówiliśmy na spotkaniu po latach? O nauczycielce, która siłą, szarpiąc za włosy, wciągała nas do swojego teatrzyku! O p. Bronisławie Wójcik! Pamiętaliśmy tylko rozkrzyczaną panią Wójcik i to, jak trzymała w garści moje włosy... Zresztą to, że jestem łysy, to także jej wina. Albo zasługa!


Czy dzisiaj, po latach, w dalszym ciągu czuje się Pan góralem?
Tak, gdzieś to musi być w mojej naturze. Fakt, że niczego się w swoim życiu nie wstydzę, nawet błędów - oczywiście pod warunkiem, że ich nie powtarzam. Kto wie, czy nie wyniosłem tego właśnie z Beskidów. Bo tam ludzie przewracają się, mają w życiu potknięcia, ale jednocześnie bardzo się nawzajem szanują. Jeśli kogoś raz skrzywdzą, już nigdy nie zrobią tego ponownie. Tam nikt nie kopie leżącego. Dlatego nie wstydzę się swojego pochodzenia. I nie wyrzucam ze swojej osobowości małego chłopca, który w Kozach uczył się kiedyś człowieczeństwa...


A wraca Pan czasem do rodzinnej wsi?
Naturalnie, nawet bardzo często! Ostatnio przyjąłem np. zaproszenie do spotkania z młodzieżą, do czytania dzieciom wierszy. To było dla mnie bardzo ważne: fakt, że mogę w końcu zwrócić część tego, co przed laty dostałem od prof. Wójcik. Dzisiaj, na własnym przykładzie, mogę tym dzieciom pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych. Kiedyś byłem przecież małym Heniem, który siedział u babci w Kozach i wyglądając przez okno zastanawiał się, dokąd jadą te wszystkie samochody, skoro we wsi jest tylko jedna ulica... I ten Henio jest teraz znany, trafił do "telewizyjnego okienka"...


W Pana głosie słychać, że aktorstwo - zwłaszcza kontakt z młodzieżą - to nie tyle zawód, co prawdziwa pasja...
Ależ ja w ogóle nie czuję się aktorem! A w każdym razie nie takim, który gra po to, żeby kłaniać się, rozdawać uśmiechy i autografy... Uważam, że autografy mogę dawać dopiero, jeśli mam coś do powiedzenia. Ale gdy jestem "pusty", to - choćbym nawet miał nazwisko "z pięcioma gwiazdkami" - mój podpis nic nie znaczy. Moim zdaniem, z każdego aktora powinno wychodzić człowieczeństwo. Sztuka wcale nie musi być filozoficzna czy ponadczasowa. To może być brudny, "węgielny" czy nawet "błotny" temat - ważne, by dotykał ludzi. By odnalazło się w nim kilku, kilkunastu czy może parę milionów widzów.


Takie ciągłe dawanie siebie nie wyczerpuje?
Do niedawna wydawało mi się, że to bezkarne. Teraz wiem, że to jednak kosztuje. Człowiek staje się wypalony. Osiem lat temu grałem główne role w teatrze, w telewizji... Ale musiałem odejść. Czułem się pusty, jak butelka po piwie: wciąż te same propozycje, gesty, słowa... Zmieniali się tylko reżyserzy i koledzy na scenie. A teraz, po przerwie, znowu wracam do Warszawy.


I znowu będzie Pan działał "na wysokich obrotach"...
Wie Pani, czasami w teatrze - zwłaszcza na prowincji - robi się spektakl za spektaklem. Wszystko, żeby zadowolić, jak mówił Jonasz Kofta, "orangutana na widowni". Ambicji, rok po roku, robi się coraz mniej... Młodzi ludzie, którzy kończyli szkołę aktorską pełni marzeń, czasem przez to toną. Godzą się na bylejakość. Już nie potrafią się zbuntować, na nowo zapuścić wewnętrznego, artystycznego motoru... Ale ja uważam, że Henryk Talar - i w ogóle każdy - jest winien, samemu sobie, troskę o własne życie. Musi dbać o swój rozwój. Kiedyś przeczytałem piękne zdanie: "Trzeba się codziennie budzić do tego samego snu". I to właśnie mi odpowiada.


Chciałby Pan jeszcze coś dodać na koniec? Coś przekazać czytelnikom?
Tak, jedno zdanie. Aktor bez widza przestaje być aktorem. Dlatego dziękuję Bogu, że dzisiaj wciąż mam swoich widzów i słuchaczy...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:21, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Steffen Möller - M jak Möller

Jak zaczęła się Pana przygoda z "M. jak Miłość"?
Poprzez mój kabaret. Regularnie występuję w warszawskiej Harendzie i na jedno z przedstawień przyszła p. Ilona Łepkowska wraz z całą ekipą serialu. Zauważyli mnie, zaprosili na próbne zdjęcia i zaproponowali rolę niemieckiego rolnika.


Miał Pan jakiś wpływ na swoją rolę?
Jeżeli, to tylko pośrednio. Z tego, co wiem p. Ilona planowała wprowadzenie do serialu nowego bohatera, ale niekoniecznie Niemca. I ostatecznie o tym, jak wygląda ta postać, zdecydowało nasze spotkanie.


Dlaczego wybrał pan na swój dom właśnie Polskę?
Najpierw chciałem mieszkać we Włoszech. Wyjechałem tam pod koniec studiów, ale wytrzymałem tylko parę tygodni. Okazało się, że Włosi są zbyt ekstrawertyczni i wylewni, jak dla biednego Niemca! Moi rodacy są dużo spokojniejsi... Wracając do Niemiec byłem trochę przygnębiony. Myślałem, że już do końca swoich dni będę skazany na ojczysty język. I nagle na uniwersytecie w Berlinie zobaczyłem egzotyczny - przynajmniej dla mnie - plakat: "Kurs języka polskiego w Krakowie". Tym razem postanowiłem, że najpierw - zanim stracę rok na naukę języka - pojadę do nowego kraju i sprawdzę na miejscu, jaka jest tam mentalność. Na przykład, czy przez dwa tygodnie choć raz będę mógł otworzyć usta... I okazało się, że charakter Polaków plasuje się gdzieś między włoskim i niemieckim. Za dnia Polacy są takimi samymi ponurakami, jak my. A wieczorem, po 20-tej, na imprezach otwierają się, zaczynają tańczyć, pić, śpiewać - zupełnie jak Włosi!


Brakuje Panu czegoś w Polsce?
Tak: dobrego chleba! Moim zdaniem, chleb w Niemczech jest najlepszy na świecie!


Długo trwało, nim nauczył się pan języka? I wymówił "w Szczebrzeszynie...
"...chrząszcz brzmi w trzcinie - i Szczebrzeszyn z tego słynie. Wół go pyta: Panie chrząszczu, po co Pan tak brzęczy w gąszczu? Jak to - po co? To jest praca, każda praca się opłaca."... Ile mi zajęło, żeby płynnie wyrazić to, co myślę? Około dwóch lat. Byłem na dwóch kursach językowych w Krakowie i na jednym w Warszawie, a poza tym jestem typowym samoukiem.


Talent poligloty
Nie. Ale po tym, jak nauczyłem się polskiego uważam, że żaden język na świecie nie będzie już mi stawiał większego oporu! Mam po tym doświadczeniu taką wiarę w swoje siły, że nie bałbym się zabrać nawet do nauki chińskiego!


Co było najtrudniejsze, gdy zaczynał Pan życie w obcym kraju?
Znalezienie mieszkania. Bo na początku nie wiedziałem, że słowo agencja ma w Polsce różne znaczenia... I dzwoniłem na wszystkie ogłoszenia, które zaczynały się od: "aaaaaaAgencja". Ale, tak właściwie, jakichś większych kłopotów nigdy w Polsce nie miałem. Od początku wszystko szło mi bardzo łatwo, o nic nie musiałem walczyć. Podoba mi się tutejszy język, mentalność ludzi i to, że Polacy mają doskonałe poczucie humoru. Ogromną porcję autoironii. A dziewczyny są przepiękne! Podoba mi się nawet Warszawa... Zwłaszcza, że pochodzę z prowincji - z Wuppertalu - i zawsze chciałem mieszkać w stolicy.


Nie woli Pan Krakowa?
Nie. Mieszkałem tam przez rok i uważam, że Kraków to pewien mit. Dla turysty jest piękny, ale gdy się tam żyje na co dzień, ciągle trafia się na problemy. Wszędzie korki, duże sklepy tylko na obrzeżach miasta... A w słynnych krakowskich knajpach i klubach siedzą studenci pierwszego roku. Wielkiej atmosfery już tam nie ma...


Polska to dla Pana ostatni przystanek, czy chce Pan ruszyć kiedyś dalej?
Tak, myślę o Kazachstanie lub o Tadżykistanie. Za jakieś pięć, dziesięć lat, gdy Polska zamieni się już całkowicie w Zachód. Na przykład drogi rowerowe: dla mnie to czysta dekadencja! I gdy w jakimś kraju się je buduje, od razu uciekam!


Jak trafił Pan na scenę polskiego kabaretu?
Jako kabareciarz występowałem już w szkole. Podczas studiów planowałem co prawda zostać "poważnym człowiekiem", może nawet pisarzem, ale mój żywioł to raczej płytka ironia. Po sześciu latach w Polsce, gdy już nauczyłem się języka, zebrałem masę anegdot i doświadczeń. Przez jakiś czas opowiadałem je uczniom na kursach języka niemieckiego - bo cały czas pracowałem jako nauczyciel - aż w końcu stwierdziłem, że mogę to robić publicznie. No i "skleiłem" już dwa programy, a teraz przygotowuję trzeci.


Co jeszcze chciałby Pan osiągnąć w Polsce? Ma już Pan na koncie własny kabaret, występ w serialu...
Chciałbym wypełnić swoim kabaretem salę kongresową! I zrealizować jakiś teatr albo film w koprodukcji polsko-niemieckiej. Dla mnie granica między naszymi krajami już dawno się zatarła. Gdy jadę pociągiem do Berlina nawet nie czuję, że ją przekraczam: i tu i tam jestem w domu. I marzy mi się, żeby takie wrażenie miało coraz więcej ludzi.


A jak w tej chwili Niemcy postrzegają Polskę? Funkcjonują jakieś dotyczące naszego kraju stereotypy?
Owszem! Np. teraz, gdy Niemcy dowiedzieli się, że jakiś ich rodak występuje tutaj w serialu, mocno się dziwili, że w Polsce w ogóle są seriale! Najwyraźniej myśleli, że w telewizji są wiadomości - od 8.00 do 8.15 - po czym na ekranie widać biały śnieg... Kiedyś krążyły też dowcipy o reklamie w biurze podróży: "Przyjedź do Polski, twój samochód już tam na ciebie czeka!". I, niestety, taki obraz Polski w Niemczech przeważa. Po prostu wielka ignorancja. Chociaż ja, przed wyjazdem, raczej nie miałem uprzedzeń. Pewnie dlatego, że wcześniej, we Włoszech, spotkałem na campingu koło Florencji grupę studentów historii sztuki z Krakowa. I zobaczyłem, że Polacy mogą mówić po angielsku - o wiele lepiej, niż ja - a dziewczyny mają piękniejsze od Włoszek! Poza tym ja bardzo lubię kraje, które są mało znane. Tam ciągle jeszcze kryje się jakaś tajemnica.


No właśnie: tajemnica... Podpowie Pan fanom, jak potoczą się losy Stefana?
Mogę tylko zdradzić, że w serialu mam piękny, biały mercedes, więc najwyraźniej moja postać też nie jest pozbawiona stereotypów... A, tak nawiasem mówiąc, Niemcy wcale nie nazywają tego serialu "M. jak Miłość" - bo to zbyt trudne do wymówienia - tylko "M. jak Möller"!


Wszystkich fanów "M jak Miłość" S. Möller zaprasza na swoją stronę:www.steffen.pl


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:22, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Katarzyna Cichopek - Nie mogę na siebie patrzeć



Serialowa Kinga niedawno straciła wzrok. Zastanawiała się Pani, co mogłaby czuć na jej miejscu?
Myślę, że tak naprawdę nie wiem, co ta dziewczyna może przeżywać. Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić. Kiedyś, późno w nocy, gdy zgasiłam już lampę, chciałam wziąć z szafki obok łóżka telefon komórkowy. Szukałam po omacku i nie byłam w stanie go znaleźć. To był moment, bo zaraz nie wytrzymałam nerwowo i zapaliłam światło, ale i tak poczułam się strasznie! Tak, jakbym przez krótką chwilę doznała cienia tego, co przeżywa Kinga. Z tym, że ja w każdej chwili mogłam włączyć światło, a ona ma ciemność przed oczami non stop...


Trudniej gra się Kingę teraz, gdy przeżywa dramat, niż na początku serialu?
Tak, to dla mnie duże wyzwanie. Ale ja bardzo się z tego cieszę - mimo, że dla Kingi to oczywiście tragedia. Mogę się sprawdzić, to zadanie, jakiego nigdy wcześniej nie miałam.


Fani rozpoznają już Panią na ulicach? Współczują utraty wzroku?
Nie, na ulicy nikt mnie nie zauważa. Może dlatego, że na co dzień noszę proste włosy, a w serialu mam przecież loki. Za to moi znajomi chorobę Kingi bardzo przeżywają. I ciągle dopytują się, czy wyzdrowieje!


Dla Kingi ideałem chłopaka jest Piotrek Zduński. A jak wygląda Pani wymarzony mężczyzna?
Przede wszystkim lubię ludzi szczerych, prostolinijnych i konkretnych. A wygląd? Wiem, że jest ważny. Ale dla mnie facet musi po prostu mieć w sobie to "coś", czego nie umiem opisać...


W serialu Kinga nie mogła doczekać się pełnoletności, bo rodzice zabraniali jej spotkań z chłopakiem. Pani też z takim utęsknieniem wypatrywała 18-tki?
Tak, bo myślałam, że wtedy ludziom już wszystko wolno, że robią się tacy samodzielni i niezależni... Ale to nieprawda! Następnego dnia stwierdziłam: Boże, nic się nie zmieniło! Teraz mam już 20 lat i co prawda mogę już legalnie wejść do klubu i kupić alkohol, ale do dzisiaj mam z tym problemy. Za każdym razem ktoś bierze mnie na stronę i słyszę: "Proszę pokazać dowodzik...". No i cały czas mieszkam z rodzicami! Zresztą wcale nie trzymają mnie w domu na siłę. Tak jest mi wygodniej. Moi rodzice są liberalni, bardzo dobrze się rozumiemy i nigdy nie miałam np. problemu z wyjściem na całonocną imprezę.


Podobno niedawno zaczęła Pani studia? I to wcale nie w szkole aktorskiej?
Tak, studiuję psychologię stosunków międzykulturowych. Może dlatego, że lubię szukać odpowiedzi? Spotykam wielu różnych ludzi i niektórzy bardzo mnie rozczarowują. I chyba po prostu chcę się dowiedzieć, gdzie leży tego przyczyna. Dlaczego ludzie nie są w stanie się porozumieć...


To prawda, że pierwszą role dostała Pani mając zaledwie 11 lat?
Tak, w "Bożej podszewce". I tak właściwie, nie za dobrze wtedy wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Wszystkim zajmowali się moi rodzice - to oni podpisywali kontrakt - a ja musiałam tylko "pobyć" trochę na planie. To była dla mnie po prostu przygoda.


Więc to rodzice chcieli, by została Pani aktorką?
Nie, po prostu w pewnym momencie odkryli, że bardzo lubię występować: w szkole, w kościele... I gdy zobaczyli, że sprawia mi to radość, zapisali mnie na kółko teatralne przy Teatrze Ochoty. A ja świetnie się tam bawiłam. Aż tu nagle któregoś dnia na zajęciach pojawili się jacyś państwo z telewizji i zaproponowali: "Dziewczynki, przyjdźcie do studia na próbne zdjęcia". A ja nawet nie wiedziałam, co to takiego próbne zdjęcia! Zresztą później, gdy film się skończył, znowu się od tego świata zupełnie odzwyczaiłam. Dalej chodziłam na zajęcia w teatrze, ale już żaden producent tam nie zaglądał. A sama też się na castingi nie wyrywałam. Nawet nie interesowało mnie, gdzie i kiedy są organizowane. A później "przydarzyło" mi się "M. jak Miłość"...


Kolejny producent zaprosił kółko teatralne?
Tak, ale na początku wcale na ten casting nie chciałam iść. Marudziłam, że na pewno nie wygram... Zresztą nawet gdy już się zdecydowałam - ostatniego dnia castingu - wcale nie wierzyłam, że mi się uda. Zobaczyłam wokół tak fenomenalne dziewczyny, że pomyślałam tylko: "Matko święta! Ja tutaj zupełnie nie pasuję! One wyglądają jak modelki, a ja taka niska!". Więc tylko zagrałam, co miałam zagrać i zaraz po powrocie do domu zupełnie o tym zapomniałam. Wyszłam spotkać się z koleżankami, a tu nagle dostaję telefon od p. Grażynki (Grażyna Szymańska, II reżyser serialu - przyp. red.): "Dziecko, dlaczego jeszcze nie jesteś w domu! Idź się wyspać, naucz się roli, bo jutro masz zdjęcia! A, zapomniałam Ci powiedzieć: dostałaś się do serialu!". Byłam tak zszokowana, że nawet nie wiedziałam, co odpowiedzieć! I tak to się zaczęło.


Jak na Pani występ w telewizji zareagowali szkolni koledzy?
Na początku nikt w ogóle nie wiedział, że gram w serialu. Niektórzy mieli wrażenie, że zobaczyli mnie na ekranie, ale nie wierzyli, że to możliwe. Pamiętam, jak jedna z nauczycielek podbiegła do mnie na korytarzu i zaczęła krzyczeć: "Boże, czy to ty?! Tam, w filmie?! Dlaczego nic mi nie powiedziałaś! Szoku doznałam! Aż się wystraszyłam, gdy cię zobaczyłam na ekranie!".


A co Pani czuje, widząc się w telewizji?
Nie mogę na siebie patrzeć: nic mi się nie podoba! Gdy tylko widzę się na ekranie, od razu jakoś wykręcam się do tyłu i zaczynam gadać. Byle tylko zagłuszyć to, co mówię w serialu! A rodzina ciągle mnie ucisza... Chyba boję się, że inni zauważą, jak fatalnie wypadłam... Zawsze mam nadzieję, że moje sceny przelecą jakoś tak szybko, żeby nikt ich nie zapamiętał!

CoolCoolCool:>>>>>>>


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:22, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Joanna Jeżewska - Czasami współczuję mężczyznom



Na razie scenarzyści dali Magdzie odetchnąć: terapia zadziałała. Czy to znaczy, że siostra Jacka zniknie z ekranu na dłużej?
Tak naprawdę, to nie wiem. Ale jak to w serialach: zawsze może się coś skomplikować... Zwłaszcza, że wątek z moim serialowym synem Jasiem może być dla widzów bardzo interesujący. Przynajmniej Jacek ma dzięki niemu coś do roboty. Bo ostatnio cały czas tylko zamartwiał się i biegał po szpitalach: jak nie siostra, to była narzeczona, jak nie narzeczona, to tata koleżanki... I tak w kółko!


Czuła Pani czasami na planie zimny dreszcz? Nie myślała: Boże, jak dobrze, że ta choroba nie spotyka mnie naprawdę?
Nie. Aktor musi każdą postać jakoś "przetrawić" pod kątem emocji, ale broń boże nie brać scenariusza do siebie! Bo wtedy można skończyć w wariatkowie. Wystarczy kilkanaście ról, z których każda mówiłaby o chorobie, zdradzie albo o śmierci... To zbyt bolesne.


Po pracy, gdy gasną reflektory, ma Pani jakiś sposób na "doładowanie akumulatorów"?
Tak, najlepiej odpoczywam w lesie: z mężem i dwójką dzieci. Jeździmy na wakacje do miejsc, gdzie nie ma niczego: ani prądu, ani gazu. Tylko namioty i ognisko. Przed laty, razem z rodzicami, zjeździłam z namiotem całą Polskę i teraz tak samo wychowuję własne dzieci. Zuźka i Jędrek po dwóch tygodniach fantastycznych wakacji na Krecie czy w Chorwacji, jak tylko wracamy do Polski, od razu pytają: Mamuś, Tatuś, a kiedy jedziemy do Mostowa? To jest dla niech najważniejsze - w lesie mogą siedzieć nawet bite dwa miesiące!


Chciałaby Pani, żeby jej dzieci zagrały w serialu?
Nie, to byłoby zbyt trudne do zorganizowania. Zuźka chodzi do szkoły muzycznej, Jędrek też ma różne zajęcia... To burzyłoby im harmonię całego dnia. Nie sądzę, że to dobry czas na podejmowanie takiej decyzji i na pewno nie chcę tego przyspieszać.


Zdarza się Pani rezygnować z jakichś ról? A jeśli tak, to dlaczego - co może zrazić Panią do scenariusza?
Głupota, wulgaryzmy, prymitywizm. Coś, czego wstydziłabym się później zagrać. Wydaje się, w serialach takie rzeczy w ogóle nie powinny istnieć, ale rzeczywistość jest inna. W Polsce nie mieszkają przecież sami intelektualiści i filologowie. Nie można robić tylko i wyłącznie filmów Zanussiego. Zresztą, tak naprawdę, nigdy nie wiadomo, na co się w pracy natrafi.


Pamięta Pani swój pierwszy występ na scenie?
Oj, bardzo to zapamiętałam! Szczególnie, że przedstawienie zostało zdjęte na próbie generalnej... Pracowaliśmy przez wiele miesięcy, po czym okazało się, że premiery nie będzie. To było moje pierwsze i chyba najbardziej bolesne doświadczenie z teatrem.


Załóżmy, że u wyjścia z teatru czeka na Panią fan "M jak Miłość". Czym mógłby sprawić Pani przyjemność? Jedne aktorki lubią kwiaty, inne wolą czekoladki...
Przecież w "M jak Miłość" pokazałam się tylko na chwilę... Musiałabym zagrać coś naprawdę wyjątkowego - rolę, na której naprawdę by mi zależało - żeby w ogóle myśleć o fanach!


Stając przed kamerą nie myśli Pani o widzach?
Nie chcę, żeby to jakoś źle zabrzmiało, ale... Wychodząc ze szkoły aktorskiej, człowiek jest cały "naładowany". Wyobraża sobie, ile w przyszłości da z siebie widzom.... Ale wszystko zależy do tego, w jakiej roli zostanie w końcu obsadzony. Bo jeżeli zagra np. w jednym odcinku serialu taksówkarza czy sekretarkę, to raczej nie będzie tam miał dużo do powiedzenia. Ja przeszłam już przez pewną ilość takich epizodów i wiem - choć to może banał - że wcale nie żyje się po to, żeby pracować. Jest na odwrót: to pracuje się po to, aby normalnie żyć. I aktorstwo to zawód, jak każdy inny. Mimo, że dzięki emocjom na scenie czy przed kamerą rozwijamy się i stajemy bardziej wrażliwi.


Nie brzmi to zbyt optymistycznie... Czy to znaczy, że młodym ludziom, którzy marzą o aktorstwie, odradziłaby Pani taką karierę?
Nie, nie mogę nikogo zniechęcać! To bardzo piękny zawód: można poznać i przeżyć wiele rzeczy, na które normalnie nie miałoby się szansy. To jak ze szczęściem: każdy chce je złapać choć na chwilę. Potem szczęście odpływa, ale zostaje pamięć, że kiedyś jednak było. Ale z drugiej strony, tak łatwo trafić w tym zawodzie na niewłaściwą ścieżkę... A później czuć zgorzknienie. Wydaje mi się, że szczególnie trudno jest w tym zawodzie mężczyznom...


Mężczyznom?
Tak, mam wrażenie, że kobietom jest łatwiej, bo bardziej zajmuje je rodzina i dzieci. Faceci muszą za to utrzymywać dom, a przy tym nie tracić nigdy honoru. Problem w tym, że w naszym zawodzie, niestety, trzeba czasami płaszczyć się, prosić o rolę... I dlatego wielu kolegom współczuję.


A wydawałoby się, że to kobiety są słabe! I wciskane do kolejnych "szufladek": głupia ślicznotka, femme fatale...
Ale przecież to cudownie być piękną, a w dodatku obsadzaną jako piękność! Zresztą bądźmy szczere: kogo w tym kraju, tak naprawdę, zaszufladkowano jako blondynkę z dużym biustem? Kaśkę Figurę? Przecież ona świetnie na tym wyszła i teraz sprawdza się w zupełnie innym repertuarze!


Skoro już jesteśmy przy kobietach i kobiecości... Lubi Pani czytać damskie pisma?
Tak - pod warunkiem, że nie mam nic lepszego do roboty. W teatrze czytamy z koleżankami miesięczniki dla kobiet, gdy w jakimś spektaklu trzeba np. przesiedzieć bezczynnie w garderobie cały akt... Ale czasem wpadnie mi też w ręce jakiś totalny "szmatławiec". Te okładki tak przyciągają zza sklepowej witryny... Trochę mi szkoda wydawać na nie pieniądze, ale gdy siedzę u fryzjera albo kosmetyczki i taka "szmata" leży na stoliczku, to nie ukrywam, że zaglądam!


I pewnie oddycha Pani wtedy z ulgą, że nie trafiła na jej okładkę...
Oj, tak! Współczuję kolegom, gdy muszą użerać się z wydawcami, którzy "odkrywają" sekrety i skandale, jakie sami wcześniej nakręcili. Trzeba chyba mieć bardzo dużo siły, żeby sobie z tym poradzić.


Ale w lekturze to Pani nie przeszkadza?...
No pewnie, że nie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:23, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Dominika Figurska - Dla widzów jestem Ewą



Jak widzowie reagują na graną przez Panią postać? Przypisują Pani "grzeszki" Ewy?
Tak, już kilka razy, stojąc w kolejce, usłyszałam: "No, nieładnie tak podrywać żonatych mężczyzn!". I od razu zaczyna się wtedy w sklepie dyskusja. Niektórzy nawet mnie bronią: "Ale przecież to nie ona uwiodła, to ten pan!". I bardzo się z tego cieszę, bo to oznacza, że moja rola wzbudza emocje. Okazuje się, że ludzie całkowicie utożsamiają mnie z tą postacią. Kiedyś bałam się, że względu na mój wygląd delikatnej blondynki, zostanę zaszufladkowana do ról "słodkich kobieciątek"... Więc teraz jestem szczęśliwa, że gram postać negatywną.


A jak by Pani zareagowała, gdyby taka Ewa-kusicielka stanęła kiedyś na jej drodze?
Oj, bardzo drastycznie! Mam męża i na pewno nie byłabym tak delikatna i wyrozumiała jak Maria Zduńska!


Urodziła się Pani w Elblągu, studiowała w Krakowie, pracuje we Wrocławiu... Skąd te ciągłe przenosiny?
Bardzo zależało mi na studiach w Krakowie bo uważam, że tamtejsza szkoła jest najlepsza w kraju. Poza tym, jak każdy młody człowiek, chciałam być na studiach jak najdalej od domu. Usamodzielnić się, przeżyć jakiś sprawdzian dojrzałości... A później o tym, gdzie teraz mieszkam, zadecydowała chęć pracy z dyrektorem jednego z wrocławskich teatrów. I wiem, że taka przeprowadzka może się jeszcze nieraz powtórzyć. Staram się nie zapuszczać nigdzie korzeni.


Mąż nie protestuje?
Też jest aktorem, więc na razie nie! Zresztą los i tak nam sprzyja, bo zwykle gramy w tych samych teatrach.


I widać wtedy na scenie uczucie, którym darzą się Państwo w realnym życiu?
Oj, wstyd powiedzieć, bo to nieprofesjonalne, ale czasem tak!... W jednej ze sztuk gramy zakochaną parę i czasami pozwalamy sobie na jakieś prywatne sygnały, drobne gesty... Ale bardzo nieznaczne! Tak, żeby nikt obcy tego nie zauważył...


Poznali się Państwo na studiach?
Tak, gdy byłam "fuksicą"... Na początku pierwszego roku, przez miesiąc na studiach trwała tzw. fuksówka. Wtedy poznaje się kolegów z innych roczników - a mój mąż jest właśnie o dwa lata starszy - i... zaczyna się też bardzo dużo związków!


Najmilsze wspomnienie ze studiów?
Chyba praca w grupie. Byliśmy wtedy ze sobą bardzo blisko, przebywaliśmy razem prawie 24 godziny na dobę, wspólnie zarywając noce.. I to właśnie było najfajniejsze.


Ostatnie pytanie: ma Pani jakiś przepis na zdobycie roli? Sposób, by na castingu przykuć uwagę producenta i reżysera?
Po prostu wchodzę na casting z pewnością siebie. Z głęboką wiarą i przekonaniem, że to właśnie mam być ja! I nie staram się udawać kogoś innego, niż jestem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:23, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Ewelina Serafin - Zła kobieta proszę na plan


Co myślisz o przemianie, jaką ostatnio przechodzi serialowa Kaśka - z niewiniątka w femme fatale?
Myślę, że to bardzo interesujące. Czasem ktoś z ekipy wzywa mnie nawet na plan: "Zła kobieta, proszę!". Żeby zagrać tą "pierwszą" Kasię-ofiarę, wystarczyło niewinne spojrzenie i kilka zbliżeń kamery. Nie nazwałabym tego dużym wyzwaniem. Kasia była taką szarą myszką: nieszczęśliwa, porzucona przez ukochanego... I nagle scenarzyści zmienili ją w intrygantkę, kobietą amoralną. Właściwie moja bohaterka zajęła w serialu miejsce Hanki, która od urodzenia dziecka nie jest już czarnym charakterem. A ja w tej "złej kobiecie" muszę pokazać budzącą się zawziętość, determinację. Doprowadzić ją do momentu, gdy Kasia jest zdecydowana iść do celu choćby po trupach. I jednocześnie nie przesadzać w sile ekspresji. To bardzo ciekawe zadanie.


Które z wcieleń Kaśki jest ci bliższe: ofiara czy intrygantka?
Oj, raczej jestem podobna do tej "pierwszej" Kasi... Nie umiem walnąć pięścią w stół i powiedzieć, co mnie gryzie. Wszystko przeżywam w swoim wnętrzu. I wolę dyplomację od podstępu. Uważam zresztą, że prawda zawsze wyjdzie na jaw - także w przypadku intryg tej "drugiej" Kasi... Ale przyznaję, że chciałabym mieć trochę jej waleczności!


Podobno jesteś bardzo zaprzyjaźniona z Joasią Koroniewską. To prawda?
Tak, poznałyśmy się w szkole filmowej. Na trzecim roku zdecydowałam się przenieść do akademika i trafiłam do pokoju, gdzie wcześniej mieszkały tylko dwie dziewczyny. Ja byłam "tą trzecią" - która tylko zawadza - więc na początku było raczej niemiło. Ale wystarczył jeden spędzony na rozmowie wieczór i jednak się zaprzyjaźniłyśmy. Okazało się, że jesteśmy bardzo podobne, mamy wiele wspólnych tematów... Myślę, że prawdziwych przyjaciół ma się w życiu niewielu. Ale gdy już się ich spotka, to czuje się to od razu. Tak w każdym razie było ze mną i z Asią.


Nie przeszkadza Wam fakt, że zawodowo jesteście rywalkami?
Wcale nie uważam Asi za konkurentkę. Nie patrzę na nią jak na aktorkę, ale jak na bardzo wartościowego człowieka - super kumpelę. I zawsze bardzo jej kibicuję!


Chciałabyś częściej spotykać się z nią na planie?
Oczywiście! Naszym marzeniem było skończyć razem szkołę i odnaleźć się znowu w pracy. Zawsze mówiłyśmy, że gdy jednej się uda, to wciągnie też drugą. I nagle okazało się, że obie, całkiem przypadkiem, dostałyśmy role w tym samym serialu! To bardzo nam pomogło. Pierwsze dni na planie, gdy otaczają cię nieznane twarze, mogą być trudne. Ale gdy masz obok przyjaciółkę, od razu czujesz się lepiej. Poza tym obie z Asią cieszyłyśmy się, że na ekranie mamy okazję odegrać przyjaźń, która łączy nas w prawdziwym życiu. A później scenariusz się zmienił i przyjaźń Kasi z Małgosią jakoś się rozwiała. Teraz, jeśli mogę sobie czegoś życzyć to właśnie, żebym znowu grała sceny razem z Asią. Nawet, jeśli z przyjaciółek staniemy się w serialu rywalkami...


Czy są w "M jak Miłość" sceny, które sprawiają Ci kłopot? Pytam, bo aktorzy zwykle twierdzą, że najtrudniejsze są sceny miłosne - a tych w życiorysie Kaśki ostatnio nie brakuje...
Hm... Sceny miłosne są trudne, ale głównie ze względu na... polski klimat! Przez większą część roku jest na nie po prostu za zimno. W serialu graliśmy np. w pomieszczeniu zbudowanym na wodzie, gdzie od podłogi czuć było wilgoć i chłód. A w sytuacji, gdy w romantycznej scenie nie mogłam mieć na nogach rajstop, to wcale nie było przyjemne!


Masz jakieś hobby - coś, co pomaga ci odetchnąć po pracy?
Bardzo lubię sport. Zawsze, gdy budzę się rano obiecuję sobie, że zacznę znowu biegać. Tyle, że później nie mogę jakoś się zmobilizować... Ale w podstawówce i liceum trenowałam bardzo dużo. Gdy co pół roku mieliśmy testy - taki sprawdzian formy - zawsze dostawałam piątkę. Pamiętam, jak dzisiaj: podczas biegu w myślach mówiłam sobie "Jeśli nie dostanę piątki, nie zdam do szkoły filmowej". Gdy słabłam, gdy już nie miałam sił, zawsze mobilizowała mnie Filmówka. Skąd mi to się wzięło nie wiem, ale grunt, że skutkowało!


A do kogo dzwonisz, gdy jest Ci źle? Gdy nie pomoże nawet bieganie?
Najbliżej jest oczywiście narzeczony, ale dzwonię bardzo często do mamy i do starszej siostry, która studiuje medycynę. Gdy przed premierą wmawiam sobie, że jestem beznadziejna i wpadam w psychiczny dołek, zamęczam je długimi telefonami. Paradoksalnie, najgorzej czuję się wiedząc, że reżyser jest ze mnie zadowolony! Od razu spinam się i denerwuję, że go zawiodę. Naprawdę: wolę już, jeśli reżyser na mnie krzyczy i wiem, że muszę w końcu coś z tym zrobić. Gdy muszę zawalczyć o to, by powiedział "Jest O.K".


Wspomniałaś o narzeczonym... Przypomina może serialowego Marka?
Nie, pod tym względem mamy z Kasią zupełnie inny gust! I dlatego, gdy patrzę w oczy Kacpra i chcę wczuć się w rolę, wyobrażam sobie mojego narzeczonego... Oczywiście, nie chcę tym nic ujmować partnerowi z serialu. Po prostu: żeby poczuć się prawdziwie, szukam w sobie prawdziwego uczucia. A w głowie i sercu mam właśnie narzeczonego.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum FORUM HAWAJE Strona Główna -> Kultura i rozrywka
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 2 z 4

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 - 2005 phpBB Group
Theme ACID v. 2.0.20 par HEDONISM
Regulamin