Autor |
Wiadomość |
Kimi_ |
Wysłany: Sob 15:06, 20 Sty 2007 Temat postu: |
|
kto jest waszym ulubionym aktorem w tym serialu??
Bo ja ubustwiam Kinge |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:32, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Witold Pyrkosz - Brzydkie kaczątko, które bywa też gąsiorem
Człowiek o stu twarzach (co najmniej). Dla jednych już na zawsze zbójnik z Tatr. Dla innych radny powiatu piaseczyńskiego. Za dużo, jak na jednego aktora? Nie, jeśli jest nim WITOLD PYRKOSZ.
Co pana skłoniło do przyjęcia roli w serialu "M jak Miłość"?
Nazwisko reżysera (Ryszard Zatorski), którego znam. No i pieniądze. A poza tym wiejska tematyka. To, że serial jest kręcony niedaleko mojego domu, więc nie zmusza mnie do rozłąki z rodziną.
Myśli pan, że jest jakiś serial, zdolny przebić popularność "Janosika"?
Trudno mi zgadnąć, bo nie oglądam seriali. Nawet tych, w których gram. Ale "Janosika" chyba tak... Natomiast "Czterech pancernych"to nikt nie przebije!
Urodził się pan we Lwowie. Dla wielu to niezapomniane, miasto. Czy dla pana również?
Wspomnienia ze Lwowa mam bardzo słabe, bo wyjechałem stamtąd mając 12 lat. Nie tęsknię za nim, bo tęskni się raczej za ludźmi, z którymi się żyło, niż za samymi murami. Dlatego bardziej brakuje mi, niestety, Krakowa czy Wrocławia... Ale Lwów to miasto, w którym po raz pierwszy byłem w teatrze - na "Królewnie Śnieżce".
Czy zawsze chciał pan być aktorem?
Są tacy, którzy odpowiadają, że "od dziecka". Ja żartuję, że już w kołysce wiedziałem, że zostanę aktorem, bo z biblioteki ojca spadł mi na w szczególności...
Ale to chyba nie był zły wybór?
A wie pani, kiedy to było? 50 lat temu! W 1950 r. zdałem egzamin do szkoły aktorskiej w Krakowie. Co ja wtedy mogłem wiedzieć o życiu i aktorstwie? Kompletnie nic!
Potem już nikt z rodziny nie zrobił tego głupstwa! Ani córka, ani syn, który studiuje na uniwersytecie na wydziale zarządzania i marketingu, a oprócz tego jest na II roku w Europejskim Centrum Fotografii. Natomiast moją wnuczkę Karolinę "wprowadziłem" do ogniska teatralnego przy Teatrze Ochoty.
Więc to chyba nie najgorsze zajęcie, skoro polecił je pan wnuczce?
Kobiety mają w aktorstwie łatwiej. Zwłaszcza, gdy są ładne, bo wtedy w młodości grają role amantek. A moja wnuczka jest bardzo ładna - bo podobna do dziadka!
Natomiast ja grałem zawsze "brzydkie kaczątka". Raz w Teatrze Ochoty byłem nawet gąsiorem w bajce pod tytułem "Brzydkie Kaczątko"...
Ma pan jakiś sposób na stres przed wejściem na scenę?
Po prostu odchodzę od ludzi i idę do zwierząt. Chcę być sam i tyle. Nawet nie palę, bo przestałem pięć lat temu. Znajomy lekarz z Góry Kalwarii powiedział mi: "Jak nie przestaniesz palić, to za rok czeka cię taka astma, że nie będziesz mógł mówić!". No i w ciągu sekundy rzuciłem - po 50 latach, bo paliłem już we Lwowie, podbierając papierosy ojcu. Ale to nie przez charakter czy silną wolę - po prostu przez strach.
Jakie cechy powinien mieć dobry aktor?
Bezwstydność psychiczną i fizyczną - to jest podstawa. No i "iskrę bożą", jeżeli ktoś jest wierzący. A oprócz tego bezczelność, samozaparcie i świadomość tego, że jest się najlepszym. Aktor nie może stać grzecznie w tłumie. Jak wnosi na scenę halabardę, to powinien się przez nią wywrócić i do tego złamać komuś rękę - wtedy dopiero widać, że to aktor!
Gdyby musiał pan wybierać: praca w teatrze albo w filmie, co by pan wybrał?
Finansowo film. Ale ze względów aktorskich i dla kontaktu z widzem - teatr. Bo w teatrze jest komfort. Próby odbywają się półtora miesiąca, wszystko jest zapięte na ostatni guzik... W filmie, a w szczególności w serialu, wszystko robi się "ruchem konika szachowego". Ciągle się "skacze"- np. jednego dnia kręci się pięć scen, z czego trzy z odcinka drugiego, jedną z jedenastego i jedną z siódmego. To zupełny obłęd!
Ostatnio zdecydował się pan na odegranie nowej roli - w polityce. Został pan radnym z gminy Góra Kalwaria. Co pana do tego skłoniło?
Myślałem, że w miejscu w którym żyję, tzn. w Górze Kalwarii, zrobię coś dla kultury. A nie zrobię nic, ponieważ nie ma na to złamanego grosza. W budżecie starostwa na kulturę przeznaczono "zero, przecinek dwa zera" złotych! Samorząd jest fikcją, bo na nic nie ma pieniędzy! A w gminie jest bardzo dużo utalentowanej młodzieży, pełno amatorskich zespołów... Im rzeczywiście warto by poświęcić czas!
Na ekranie zagrał pan aż 118 ról. Czy jest wśród nich jakaś ulubiona?
Bardzo cenię sobie główną rolę w "Mecie". Gdyby nie to, że film przeleżał 8 lat na półkach, to byłbym "drugi Al Pacino"! A z seriali to przede wszystkim "Janosik", przede wszystkim "Czterej pancerni" i przede wszystkim "Alternatywy". A teraz będzie jeszcze przede wszystkim "M jak Miłość".
Czy jest coś, co chciałby pan przekazać na koniec naszym czytelnikom?
Gdybym dzisiaj przyjechał w lepszym nastroju, bez gorączki i przeziębienia, i gdybym nie zapomniał, że się z panią umówiłem, to prawdopodobnie wszystko w tym wywiadzie byłoby powiedziane zupełnie inaczej!
)))))))))))))))))))))))) |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:31, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Małgorzata Pieńkowska - Ludzie to nie maszyny
Co jest dla Pani najtrudniejsze w pracy nad "M jak Miłość"?
To, aby zawsze zależało mi na tym, co robię. Dlatego często zwracam uwagę na tekst - i poprawiam, gdy coś złe. Dobrze napisany dialog powinien sam "wchodzić" aktorowi do głowy.
A najprzyjemniejsze?
Spotkanie z reżyserką Natalią Koryncką - Gruz. Jest bardzo ciekawym człowiekiem. Oczywiście reszta ekipy też jest świetna, ale to Natalia przychodzi mi pierwsza na myśl.
Serialowa rodzina Zduńskich pada ofiarą przestępców. Co Pani myśli o przemocy w Polsce: czy dzisiaj jest jej więcej, niż parę lat temu?
Przemoc jest taka sama jak kiedyś. Teraz więcej o niej wiemy, ponieważ ilość wiadomości nam przekazywanych jest większa. Są nowe gazety, stacje telewizyjne i radiowe... Dlatego przemoc często jest traktowana jako "news", a nie jako problem. Czy jestem przeciw? Naturalnie, że jestem!
Maria Zduńska jest pielęgniarką. Umiałaby Pani udzielić pierwszej pomocy?
Oczywiście, potrafię robić nawet zastrzyki! I świetnie leczę homeopatycznie najbliższych. Nawet na planie zaordynowałam już parę uleczeń, gdy zawiodły antybiotyki lekarzy....
A jaką jest Pani pielęgniarką w domu? Bo przy 9-letnim dziecku musi się to czasami zdarzać...
Nie jestem jakoś specjalnie troskliwa czy wylewna. Raczej jestem konkretna.
Prowadzi Pani zdrowy tryb życia?
Nie do końca, bo palę papierosy, aczkolwiek mam nadzieję, że przestanę. Natomiast staram się zwracać uwagę na to, co gotuję i prawie nie jem mięsa. A dla relaksu uwielbiam chodzić na basen i dużo gram w tenisa.
Interesuje się Pani polityką? Np. ostatnimi problemami w służbie zdrowia?
Polityka kompletnie mnie nie interesuje: nawet nie oglądam dzienników! Zresztą dla mnie to po prostu śmieszne, że posłowie w sejmie podwyższają sobie diety, a biedne pielęgniarki nie mogą wywalczyć nawet 500 zł... Lekarze muszą wypisywać recepty długości pracy magisterskiej, a facet, który to wymyślił, nie ponosi konsekwencji... Oczywiście można to usprawiedliwiać mówiąc, że Polska jest w trakcie przemian, że to taka Ameryka lat 20-tych.. Ale to nie jest normalne.
Hobby Marii Zduńskiej to śpiew w chórze. Czy w związku z tym miałaby Pani ochotę zaśpiewać w "M jak Miłość" i czy w ogóle lubi Pani śpiew?
Bardzo lubię śpiewać, ale w serialu raczej nie chciałabym tego robić. Zresztą już mam na koncie jeden przebój, bo w latach 80-tych, będąc na studiach, śpiewałam "Chciałabym chciała" z Formacją Nieżywych Schabuff.
Zawsze chciała Pani być aktorką? Czy to spełnienie dziecięcych marzeń?
Tak właściwie, to chyba życie za mnie zadecydowało. Zawsze dobrze mówiłam wiersze, ale równie dobrze robiłam też wiele innych rzeczy, np. grałam w koszykówkę. Chciałam zdawać na psychologię, ale egzaminy do szkoły teatralnej były wcześniej, więc skoro zdałam, to zostałam aktorką. Świadome aktorstwo przyszło dużo później. Po ukończeniu szkoły grałam sporo w teatrach telewizji ze znakomitymi aktorami i reżyserami, jak Łapicki, Englert czy Tomasz Zygadło i to oni bardzo mi pomogli, za co jestem im bardzo wdzięczna.
Jak córka reaguje na Pani zawód? Ogląda Panią w telewizji?
Rozpacza, że nic o mnie nie ma w gazetach, które czytają mamy koleżanek. Jej zdaniem muszę być złą aktorką, skoro o mnie nie piszą! Ale poza tym jest bardzo zadowolona, ze gram w serialu "M jak Miłość", bo w klasie często rozmawia o mojej postaci. Natomiast gdy była mała, często bywała ze mną w teatrze, ale nie oglądała mnie w telewizji. Bałam się, że czegoś nie zrozumie, że będę musiała jej tłumaczyć dlaczego np. całuję się z obcym panem... Teraz jest starsza, więc czasami pozwalam jej oglądać teatry telewizji, ale zawsze wybieram, co ma obejrzeć.
Chciałaby Pani, żeby córka poszła w jej ślady?
Nie, bo to bardzo trudny zawód, a do tego w Polsce zdeprecjonowany. Ostatnio oglądałam np. (niechcący) jeden z dzienników i usłyszałam, że aktorzy "płacą wstydowe" za branie udziału w reklamówkach czy serialach. Tego nie można tak oceniać: świat nie jest czarno-biały! A sztuki też nie da się zmierzyć i dopasować do jakiegoś idealnego wzorca! Myślę, że bardzo prawdziwe jest to, co napisał kiedyś Kilar. Gdyby artyści mieli być oceniani za swoją twórczość w niebie, to nieważne powinno być, czy ktoś skomponował mszę, polkę czy zwykłą piosenkę. Ważne, aby było to "święte", czyli dobre i czyste. Trzeba po prostu robić wszystko najlepiej, jak się potrafi. Zresztą nasz zawód jest bardzo kapryśny. Generalnie 80 proc. Aktorów zarabia naprawdę źle, zwłaszcza ci w mniejszych miastach. A reklama to tylko jedna z form zarabiania pieniędzy.
Spora część akcji "M jak Miłość" dzieje się na wsi. Czy prywatnie lubi Pani odwiedzać, np. na urlopie, tradycyjną polską wieś?
W ogóle jej nie znam, bo nie mam tam żadnej rodziny, do której mogłabym jeździć. Z dziada pradziada jestem mieszczuchem! Lubię za to polskie góry i polskie morze. Kocham miejscowość Kąty Rybackie koło Krynicy Morskiej. Uwielbiam chodzić godzinami nad morzem i czuję się wtedy jak właścicielka wybrzeża!
Wie Pani już, gdzie spędzi słynny, ostatni sylwester tysiąclecia?
Na pewno wiem, gdzie go nie spędzę! Nie pójdę świętować na Stare Miasto, bo płakać mi się chce, od kiedy dowiedziałam się, ile ta zabawa ma kosztować! Wiem, że jakoś trzeba Nowy Rok witać, ale na miły Bóg, nie tak! Pielęgniarki nie mają pieniędzy, nauczyciele nie mają pieniędzy... A oni robią sylwestra za dwa miliony! W biednym kraju, takim jak Polska, to jest nie na miejscu! To tak, jakbym nie miała co dać jeść dziecku, ale za pożyczone pieniądze robiła przyjęcie dla stu osób! To po prostu cyniczne.
Czy rok 2000 był dla Pani w jakiś sposób wyjątkowy?
Nie, właściwie niczym specjalnym się nie wyróżniał. Mam tylko wrażenie, że teraz bardziej świadomie żyję - i to mi się podoba. Cieszę się np., że gdy spotykam ludzi patrzę im prosto w oczy i nawet zapamiętuję ich kolor... I na przyszłość też bym sobie tego życzyła. Mądrości, świadomości tego, że wszystko przemija, ludzie się zmieniają i że każdy z nas w głębi duszy "chce dobrze". Bo nie ma ludzi z gruntu złych.
Skoro wszyscy się zmieniają, to jak w ostatnich latach zmieniła się Pani?
Po szkole teatralnej często grałam w teatrach telewizji: z kapitalną obsadą, dobrymi recenzjami... Byłam wręcz rozpieszczana - i to się zmieniło. Wydoroślałam, weszłam w moment pewnego "przeistaczania się". Teraz robię teatr telewizji raz na rok. I zrozumiałam, że w tym zawodzie trzeba mieć bardzo grubą skórę. Bo aktorstwo to sinusoida: jest czas na granie, czas na zajęcie się dzieckiem, potem na jakąś zmianę, nabranie sił... I tak jest najlepiej. Bo gdyby to była "linia ciągła", zamienilibyśmy się w maszyny. A ja jestem za tym, żeby nie traktować ludzi jak cyborgi. Szanować ludzkie ułomności i jeśli ktoś ma słabszy moment, podać mu rękę. |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:31, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Dominika Ostałowska - Chciałabym zobaczyć wielki wybuch
Z czym kojarzy się Pani tytuł "M jak Miłość"?
Z Marylin Monroe - przez jej inicjały: MM. Zresztą sama Marylin też w jakiś sposób jest symbolem miłości i to nie zawsze szczęśliwej, więc to skojarzenie nie jest chyba zupełnie bez sensu.
Czy Marta Mostowiak jest prywatnie do Pani podobna?
Raczej nie, to postać napisana w sposób dość odległy od mojej natury. Marta to osoba stanowcza, konkretna, zdecydowana, silna... Ja nie wiem, czy jestem silna - choć chyba tak, bo w filmie i teatrze trzeba umieć przetrwać różne ciężkie chwile - natomiast na pewno nie jestem tak zasadnicza. Nie dzielę z taką łatwością świata na "białe" i "czarne". Myślę, że Marcie od początku przypisano cechy, które kobiecie nie zawsze zjednują sympatię, ale na szczęście w miarę pisania scenariusza dodano jej trochę łagodności i poczucia humoru. I słusznie, bo przecież nie każdy sędzia w domu jest tak samo "twardy" jak na sali sądowej. Poza tym Marta bardzo kocha synka, potrafi dać ciepło i sama go potrzebuje, więc od tej strony jest mi bliska.
A jak się Pani pracuje z małym Frankiem, serialowym synkiem?
Bardzo dobrze! Zresztą moje filmowe "dziecko" jest bardzo uzdolnione aktorsko. A do tego znamy się już od dawna, bo to syn reżyserki Agnieszki Glińskiej, z którą od paru lat współpracuję. Pamiętam, jak był jeszcze bardzo malutki, a teraz to już niemalże dorosły mężczyzna! Franek to po prostu taki typ małego człowieka, z którym naprawdę można się dogadać.
Gdy ostatnio rozmawiałyśmy była Pani przeziębiona. To przypadek, czy może choroby jakoś szczególnie upodobały sobie zawód aktora? Bo o przeciągi na planie chyba nietrudno...
Niewątpliwie aktorzy mają pod tym względem dosyć ciężko, bo przeważnie grają zimę w lecie, a lato w ziemie. A ich ubiór jest oczywiście nieadekwatny do prawdziwej pory roku... Ja bardzo często choruję, ale nie wiem, czy to nie z winy mojej konstrukcji psychofizycznej. Czasami myślę, że ludzie miewają różne nałogi, np. słodycze czy papierosy, a ja nałogowo po prostu choruję!
Pracuje Pani w teatrze, w kinie - jak przeżywa Pani związane z tym premiery?
Premiery filmowe przeżywam z reguły mniej, bo następują dopiero w jakiś czas po zakończeniu zdjęć, a wtedy mogę już "odetchnąć" po pracy. Stresuje mnie jednak, jeśli to na premierze, z widzami, po raz pierwszy oglądam film - a tak było w przypadku "Daleko od okna". Nie lubię być w ten sposób zaskakiwana. Natomiast w teatrze w gruncie rzeczy chyba lubię premiery. Odbywają się w takim momencie, gdy może nie wszystko jest zapięte na ostatni guzik, ale za to wszyscy dojrzeli już do spotkania z publicznością. I nawet jeśli coś nie jest do końca "przepróbowane", to ma się już dość mówienia do pustej sali. W pewnym momencie człowiek wręcz z utęsknieniem czeka na dzień premiery! Zresztą ja przeważnie miałam to szczęście, że premiery były udane, więc miło je wspominam.
Udane premiery łączą się w Pani przypadku z wieloma nagrodami. Jak Pani na nie reaguje? Zdarzyło się Pani np. zapomnieć tekstu podziękowań, albo może rozpłakać?
To chyba w "Miss Polonia" głownie płaczą... Choć gdyby to był Oscar, to też mogą puścić nerwy! Ale ja chyba nigdy bym się nie rozpłakała z takiego powodu. Mam dość precyzyjnie podzieloną psychikę: płaczę, gdy się smucę, a śmieję, gdy się cieszę. Zresztą nie przesadzam z "przeżywaniem" nagród. Bardziej chyba mnie cieszy, gdy uda mi się zagrać coś, co zadowala pod każdym względem mnie samą, a nie jury. Poza tym często zdarzało mi się, że nagrody dostawałam, ale ich nie odbierałam. A gdy w końcu docierały drogą pocztową, emocje były już dużo mniejsze... Ale oczywiście cieszę się z nich, bo każdy normalny człowiek lubi być wyróżniany!
W swoim dorobku ma też Pani role w dubbingu. Gra samym głosem jest trudniejsza, czy łatwiejsza od "normalnej"?
To zależy. Z jednej strony człowiek czuje się mniej odpowiedzialny, bo twarz pokazuje na ekranie ktoś inny. Ale trudniej jest zagrać pewne stany i emocje stojąc sztywno za pulpitem. Próbując w nic nie uderzyć, nie stuknąć, a do tego za głośno nie chuchać w mikrofon... Często w ten sposób robi się sceny bardzo dramatyczne. To sztuka, żeby w głosie nie było słychać, że zamiast płakać, biegać, padać na kolana czy bić się, spokojnie stoimy w studiu... Ale bardzo to lubię i żałuję, że teraz dubbinguje się tak mało filmów.
Wygląda Pani bardzo kobieco i delikatnie, ale jedna ze stron kobiecości to też bycie wampem. Czy ma Pani w sobie coś z wampa, który bawi się mężczyznami? I czy aktorstwo - jako sztuka kłamstwa - w tym pomaga?
Czasami, może, próbuję jakoś "zamanipulować" panami, np. gdy chcę coś od nich uzyskać zawodowo, ale to nigdy nie dotyczy mężczyzn naprawdę mi bliskich. Przy nich nie umiem grać - choć może czasem powinnam... Poza tym raczej nie potrafię przekładać umiejętności zawodowych na normalne życie. I myślę, że większości aktorów wychodzi to dość słabo. Zwłaszcza, że często trafiają do zawodu przez swoją nieśmiałość, żeby się przełamać, więc prywatnie gra im po prostu nie idzie.
A czy ma Pani prawdziwą kobiecą intuicję? A że intuicji raczej nie da się naukowo zbadać, czy wierzy Pani też np. w zdolności parapsychiczne?
Intuicję chyba mam, bo przeważnie pierwsze wrażenie, jakie robią na mnie ludzie, potem się sprawdza. I wierzę, że nasza dusza, czy siła umysłu są naprawdę nieograniczone. W jednej z książek związanych z astrofizyką wyczytałam np., że różne zjawiska świadczą o tym, że materii we wszechświecie powinno być więcej niż tej, którą widzimy, lub w inny sposób potrafimy wyśledzić i zmierzyć. Z obliczeń wynika, że jest duża ilość tzw. czarnej materii, która teoretycznie powinna istnieć, ale której nie jesteśmy w stanie zarejestrować. Więc myślę sobie, że może właśnie w tej materii da się zawrzeć siły parapsychiczne, duszę, czy ciało astralne - to, co zostaje po nas po śmierci - i w to wierzę.
A miała Pani kiedyś bliższy kontakt z takimi zjawiskami?
Szczerze mówiąc, nigdy zbyt natarczywie ich nie poszukiwałam. Nie brałam np. udziału w żadnych seansach spirytystycznych. Może dlatego, że się trochę boję. A może dlatego, że nigdy nie spotkałam ludzi, którzy moim zdaniem byliby dobrymi przewodnikami między tymi dwoma światami. Mam troszeczkę rozdwojoną naturę: z jednej strony lubię wierzyć w takie rzeczy, a z drugiej, gdy spotykam je w życiu codziennym, zaczynam wątpić i pokpiwać... Ale wierzę np. w bioenergoterapeutów. W to, że w człowieku tkwią niespożyte możliwości i że wykorzystujemy zaledwie niewielką ich część.
A chciałaby Pani sama mieć jakieś zdolności parapsychiczne?
Bardzo bym chciała posiąść umiejętność teleportacji w czasie i przestrzeni.
Jeśli w czasie, to gdzie by się Pani przeniosła?
Chciałabym zobaczyć przyszłość, tak za 200 lat - skontrolować czy świat zwariował, czy wszystko poszło jednak w dobrym kierunku. A jeśli w dobrym, to co to tak naprawdę znaczy. A w przeszłości mogłabym obejrzeć same początki świata. Może nie wielki wybuch, bo pewnie bym tam szybciutko spłonęła, ale np. okres gdy tworzyło się życie na Ziemi, albo gdy kształtował się Homo Sapiens... Chciałabym dowiedzieć się, jak to było naprawdę. |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:30, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Paweł Okraska - Z boiska na scenę
W Orzeszynie tuż obok hali zdjęciowej widać zielone pola, las na horyzoncie... Nie kusi Pana, żeby zadomowić się na takiej sielskiej wsi?
Po tym, jak przez 25 lat mieszkałem w bloku, mam jedno, nieustające marzenie: własny kawałek zieleni. Chciałbym móc rano wstać, wyjść na dwór i pochodzić na bosaka po trawie. Jeśli kiedyś mi się to uda, będę bardzo szczęśliwy. W tej chwili na oderwanie się od miasta nie pozwala mi jednak praca.
A poradziłby sobie Pan w ogóle na wsi? Doił Pan np. kiedyś krowę?
Nie "dostąpiłem" tego, chociaż chciałem. Tyle, że ciotka, u której byłem na Kujawach na wakacjach, nie dopuściła mnie do swojej krowy. Ludzie na wsi bardzo ciężko pracują, więc raczej nie mają czasu na to, żeby kogoś z miasta "zabawiać" dojeniem.
Podobno doszedł Pan do sceny dość okrężną drogą. To prawda, że przed szkołą teatralną studiował Pan przez rok na AWF-ie?
Tak, zresztą od młodości miałem do czynienia ze sportem, bo grałem najpierw w piłkę nożną, a później w koszykówkę. Ale na AWF-ie zainteresowała mnie rehabilitacja. Chciałem w jakiś sposób pomagać ludziom, a poza tym mówiło się, że to zawód bardzo ceniony na Zachodzie, a ja marzyłem o zamieszkaniu za granicą.
Więc dlaczego rzucił Pan te studia?
Dotarło do mnie, że to jednak bardzo trudne zajęcie. A poza tym zrozumiałem, że w życiu nie chodzi o to, żeby wyjeżdżać z własnego kraju.
To zabrzmiało poważnie. I nietypowo, jak na młodego, utalentowanego człowieka, przed którym świat stoi otworem...
Dzięki rodzicom sporo podróżowałem po Europie i to już w bardzo młodym wieku. Później byłem nawet pilotem wycieczek zagranicznych. Wtedy, jak wielu młodych ludzi, marzyłem, żeby znaleźć się na Zachodzie: żyć w innym świecie, na wyższym poziomie... Ale gdy zdarzyło mi się pobyć za granicą dłużej (przez 3 miesiące mieszkałem w Anglii) zrozumiałem, co oznacza tęsknota za Polską. Najważniejsze, to mieć własny kraj - w żadnym innym człowiek nie poczuje się "u siebie".
"U siebie" w Pana wypadku oznacza też w Krakowie. Czy to miasto rzeczywiście jest tak wyjątkowe, jak twierdzą legendy?
Jadąc dzisiaj pociągiem przeczytałem, że w Krakowie jest jakaś specyficzna, unikalna w całej Europie, energia duchowa. Z tym, że jeżeli Kraków to miejsce, w którym tego "ducha" jest trochę więcej, to dla aktora ma to nie tylko dobre strony. Nadmiar duchowości bywa na scenie uciążliwy - przesada doprowadza do braku wiarygodności. Staram się na to uważać, a uczy mnie tego m.in. praca w Warszawie. W stolicy gra się w sposób bardziej powierzchowny, co nie znaczy, że zły. Czasami powierzchowność ma w sztuce większą siłę przekazu, niż tzw. głębia.
Kiedy tak właściwie odkrył Pan, że aktorstwo to "strzał w dziesiątkę"?
Bywa, że o naszych wyborach w życiu decyduje zbieg okoliczności i intuicja. W moim wypadku to było przypadkowe spotkanie na targach edukacyjnych, gdzie poszedłem, żeby dowiedzieć się czegoś o AWF-ie. Zatrzymałem się na chwilę przy stoisku szkoły teatralnej i wdałem w rozmowę ze znaną aktorką, p. Haliną Kwiatkowską. To ona zachęciła mnie, żeby spróbować zdawać na tą uczelnię. Wtedy odrzuciłem taką myśl, ale później, prawie po roku, wróciłem do tego pomysłu. I w końcu zdecydowałem się na egzamin.
Więc nie marzył Pan o teatrze już od kołyski, jak twierdzi większość gwiazd?
Nie, zresztą po tym, jak zagrałem kilka ról w liceum (moja klasa wystawiała po angielsku Szekspira) wyglądało na to, że to pozostali koledzy mają jakieś predyspozycje do zawodu aktora, a nie ja... Ale pozory na szczęście mylą.
Ostatnie pytanie: jako aktor i były student AWF-u zapewne stale dba Pan o formę?
Oczywiście widzę ogromną potrzebę troski o zdrowie i każdą wolną chwilę usiłuję wykorzystać na sport... Ale w praktyce prawie nie mam na to czasu. Najczęściej pływam - raz na dwa tygodnie. A jeśli chodzi o inne dyscypliny... Szczerze mówiąc, od tak dawna już nie ćwiczyłem, że już sam nie wiem, jakie sporty uprawiam |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:30, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Cezary Morawski - Nie zagram w "landrynie"
Prywatnie najłatwiej go spotkać w towarzystwie... "bałwanów". Tych ze śniegu - bo świetnie jeździ na nartach. I tych na falach mazurskich jezior - bo równie dobrze żegluje. Gdy wchodzi na plan, ekipa staje oczarowana. A przynajmniej jej żeńska część... Kto wzbudza takie emocje? Nieodmiennie CEZARY MORAWSKI.
Z czym kojarzy się panu tytuł "M jak Miłość"?
Oczywiście z miłością! I cieszy mnie, że serial nie jest "cukierkiem". Taką "landryną", gdzie wszystko musi być fantastyczne, a ludzie tylko "kochają się" - tzn. całują się i przytulają! Bo miłość to też agresja i nienawiść... To bardzo głębokie i skomplikowane uczucie, które jawi się wieloma kolorami. I takiej miłości chciałbym "poddać się" w tym filmie!
Krzysztof Zduński to "złota rączka"- naprawi każdy domowy sprzęt. Czy pan też lubi takie majsterkowanie?
Kiedyś lubiłem majsterkować jako stolarz. Nawet zrobiłem kilka mebli do domu. Ale to stare dzieje. W tej chwili nie mam już tego młodzieńczego zapału, pracuję koncepcyjnie.
A czy prywatnie też jest pan tak zamknięty w sobie, jak Krzysztof?
Jeśli mam problemy, to tak. Wtedy nie jestem zbyt wylewny i nie ujawniam uczuć. Ale gdy coś mi już bardzo, bardzo dokuczy, to dzielę się problemem z przyjaciółmi.
Dzisiaj na planie nie opuszczał pana dobry humor. Tak jest zawsze?
Staram się mieć poczucie humoru na tyle, żeby zachować świeżość na kolejne ujęcia. Nawet mimo późnej pory. Ale w rozsądnych ramach - by nie przeszkadzać reżyserowi, kolegom, ekipie... Po prostu żeby można było sensownie i miło pracować. Takie sztuczne podtrzymanie odpowiedniego poziomu adrenaliny.
A jak przebiega pana współpraca z aktorami-amatorami, czyli z serialowymi synami?
Trudno nazwać to pracą! Ich śmieszy wszystko, co dzieje się na planie. Na pewno wiele rzeczy trzeba im pokazać, czasem poddać jakiś ton... O wiele częściej, niż z zawodowymi aktorami, trzeba też z nimi "zgadywać" tekst. Ale obaj są bardzo fajni i dobrze się razem bawimy!
Scenariusz w serialu ciągle się zmienia. Ma pan jakiś sposób na szybkie zapamiętywanie tekstu?
Znam różne metody, nawet mówię o nich studentom, ale sam nie potrafię z tego korzystać! W teatrze uczę się tekstu bardzo długo. Mam dosyć "tępą" metodę: powtarzam, powtarzam, powtarzam... aż język zacznie działać odruchowo. Wtedy mogę myśleć o tym, jak zagrać - a sam tekst nie stanowi problemu.
Jakie zalety - oprócz pamięci - powinien mieć dobry aktor?
Każdy z nas ma inne, każdy gdzieś po drodze "sprzedaje" siebie samego. Aktor to twórca - i w związku z tym musi wiedzieć, co chce zagrać. Żeby znaleźć wspólny język z reżyserem, operatorem i całą ekipą, musi mieć własny pomysł na rolę. Myślę, że dobrego aktora cechuje niepokój. Ciągła intensywna praca, żeby nie osiąść na laurach. Bo zawsze można pogłębić graną postać. Coś jeszcze z roli wydobyć, "przemycić" do niej kilka ludzkich cech...
Zawsze chciał Pan być aktorem? Nie pociągały Pana inne kierunki?
W liceum interesowało mnie wiele rzeczy. Chciałem iść na SGH, długo i intensywnie myślałem o medycynie, a papiery złożyłem na germanistykę... I po drodze większość z tego w życiu wykorzystałem Byłem na stypendium w Austrii, miałem w Niemczech wykłady. Teraz po niemiecku gram i z tego języka też tłumaczę. Niedawno, bo trzy lata temu, skończyłem też SGH i jestem dyplomowanym menadżerem kultury. Tyle, że po drodze "uciekła" mi gdzieś medycyna. Dzisiaj - oprócz aspiryny i plastra - nie wymienię już żadnych lekarstw.... Dlatego cieszę się, że mam lekarzy w rodzinie! |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:30, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Teresa Lipowska - Gdy wypadłam z piątego piętra, ludzie zaczęli mi bić brawo
Na ekranie jest po prostu sobą: pełną ciepła żoną i matką. Nie lubi brutalności i przemocy - może dlatego z taką chęcią użycza głosu w pogodnych kreskówkach dla dzieci? Rozkwita w otoczeniu kochającej rodziny, pamiątek i obrazów od przyjaciół - TERESA LIPOWSKA.
Jak układa się Pani współpraca z serialowym wnukiem, Łukaszem czyli Frankiem Przybylskim? Czy lubi Pani pracę z dziećmi?
Dzieci lubię ogromnie! Zresztą w filmie miałam ich już koło setki! Najwięcej chyba z Heniem Bistą w "Przystani": ośmioro. Współpraca z dziećmi zawsze układa mi się bardzo dobrze. Umiem się z nimi porozumiewać. Ja jestem szczęśliwa, a i dzieci są ze mnie zadowolone. A Franek jest do tego wyjątkowo inteligentny - po prostu dobry aktor!
Barbara zdobyła sympatię widzów właściwie od pierwszej sceny. Trudno grać tę postać?
Dość prosto, bo prywatnie jestem właściwie taka sama. Zresztą pan Zatorski zna mnie od dawna, zna moje predyspozycje i myślę, że to dlatego dostałam tę rolę. Jestem może trochę mądrzejszą matką, mniej tolerancyjną, niż to zapisano w scenariuszu, ale takie też rozumiem. Dlatego gram Barbarę z przyjemnością. A rodzinę Mostowiaków w ogóle uważam za bardzo fajną. W tej chwili rodziny strasznie się rozpadają. Nie ma porozumienia, młodzi odbiegają od domu... Raz na rok ktoś wpadnie, albo zadzwoni... W ogóle mało mówi się o życiu rodzinnym. O rodzicach, którzy chcą dzieci zrozumieć i wspomóc - a tacy są Barbara i Lucjan.
Nie ciągnie Panią dla odmiany do zagrania czarnego charakteru?
W "Tacie" już zostałam obsadzona "kontrowo" do zwykłego, "dobrego" wizerunku. I myślę, że jakoś wybrnęłam z tej sytuacji... Gdy spadałam z piątego piętra wszyscy byli tak radośni, że aż bili brawo! To była moja najlepsza recenzja!
Barbara to kobieta "domowa". Pani też popiera tradycyjny podział ról w rodzinie?
W domu po prostu staram się robić to, co potrafię i co mogę. Z mężem właściwie dzielimy się wszystkim równo - oprócz spraw technicznych, o których nie mam pojęcia. On zajmuje się finansami i właśnie techniką, ale jak trzeba, to pomaga mi również w kuchni, sprzątaniu i we wszystkim innym.
Czy po tylu latach pracy czuje Pani jeszcze tremę?
Na planie "M jak Miłość" jestem wyjątkowo spokojna - może dlatego, że dostaję wcześniej tekst, więc mam wszystko przemyślane i przygotowane. Ale na scenie różnie to bywa. Oczywiście strasznie nerwowe są premiery. Staram się wtedy grać osobę nie zdenerwowaną, a co dzieje się w moim wnętrzu, widzi tylko mąż! Myślę, że trema będzie do końca życia. Poza tym z wiekiem stajemy się bardziej odpowiedzialni za to, co robimy. Jak miałam 18 czy 20 lat byłam zachwycona, gdy coś w ogóle zrobiłam. A teraz oglądam wszystkie odcinki i kontroluję, co jest źle.
Dostaje Pani aktorskie rady od męża?
Zawodowo jesteśmy bardzo ze sobą zgrani. Jedno na drugie zawsze zwraca uwagę. Jesteśmy wobec siebie krytyczni, ale oczywiście bardzo pozytywnie i serdecznie. Mąż daje mi drobne uwago na przyszłość i w 99 proc. się do nich stosuję... A jeden procent zostawiam dla siebie - na kontrę!
Pracuje Pani na emeryturze - to konieczność "dorobienia" czy rodzaj nałogu?
Nie wyobrażam sobie życia bez pracy - jestem pracoholikiem! Jestem szczęśliwa, gdy mam jakieś propozycje - i to właśnie teraz. Bo w moim wieku bywa krucho... Wiele koleżanek jest w tej chwili bez pracy. Dlatego nawet, jeśli sama rola, np. jakiś epizod, daje mi średnią satysfakcję, to zawsze czuję zadowolenie, że ktoś w ogóle sobie o mnie przypomniał.
Zbiera Pani jakieś pamiątki związane z karierą?
Był okres, gdy zbierałam recenzje, ale teraz są mniej ciekawe, zbyt ogólne. Zbieram natomiast wszystkie swoje wywiady i zdjęcia. Myślę, że moje dzieci (tzn. syn i synowa) kiedyś do tego zajrzą... Choć nie jestem o tym przekonana - dzieci w tej chwili przywiązują do pamiątek bardzo małą wagę.
W Pani domu wisi wiele obrazów. To też pamiątki, czy może celowo zbierana kolekcja?
Nie kupujemy obrazów. Albo mamy je od dawna, albo dostajemy. Dwa są jeszcze z domu moich rodziców. Te z końmi to prezenty, które dostał mój mąż, bo on uwielbia konie, a reszta to prace naszych przyjaciół - znajomych malarzy i plastyków. Teraz będę miała kłopot, bo w związku z przeprowadzką muszę wiele z obrazów gdzieś przenieść. Nie pomieszczą się w mieszkaniu w bloku. A dzieci ich nie chcą - wolą samodzielność i urządzanie domu "od zera". Ja za to jestem strasznie do wszystkiego przywiązana. Zresztą myślę, że jak syn dorośnie do pewnych lat, też będzie miał potrzebę rodzinnych wspomnień...
Woli Pani role współczesne, czy np. w jakimś pięknym, stylowym kostiumie?
Po prostu dobre! Ale oczywiście bardzo lubię się przebierać i uwielbiam peruki czy kapelusze. Kostium, charakteryzacja i peruka bardzo mi pomagają. Człowiek nie jest ciągle jednakowy: z przedziałkiem i jasnymi włoskami. Zresztą "M jak Miłość" jest współczesnym serialem, ale domowe kapcie i nylonowy fartuch też nadają charakter postaci.
Zdarzają się Pani zabawne zdarzenia związane z popularnością?
Bardzo często! Ludzie mówią mi np. na ulicy, że jestem ich ulubioną aktorką, albo pytają, jak się czują serialowe dzieci... Ale zdarzyło się i tak, że męża zobaczyło na rynku dwóch pijaczków i jeden mówi do drugiego: "Te, popatrz, ten facet to bardzo wielki aktor! A jego żona to jeździ na rowerze i sprzedaje biovital!" (bo akurat wtedy grałam w reklamie).
Chciałaby Pani, żeby w rodzinie przetrwała aktorska tradycja?
Nie, bo w naszej pracy szczęścia jest mało, a każdemu z rodziny wolałabym oszczędzić zawodu. W aktorstwie trzeba być strasznie odpornym. Wiele osób zawód po prostu "wypluł". Gdy zaczynali byli podobno znakomici i utalentowani, dostawali nagrody, a teraz nikt o nich nie pamięta.
Akcja serialu zaczyna się od rocznicy ślubu Mostowiaków. Jak Pani obchodzi kolejne rocznice i która była ostatnia?
Jesteśmy z mężem już 37 lat po ślubie. Raz dostaję kwiatek, raz pierścionek z brylantem (jak na piątą rocznicę ślubu), ale zawsze mąż i syn pamiętają, że to ważny dzień. Nawet jeśli zostajemy tylko we dwójkę to wypijamy wino albo szampana, są świece, kolacja... I tego chcę też nauczyć syna. Bo pamiętanie o takich małych uroczystościach: rocznicach, imieninach czy urodzinach bardzo scala rodzinę.
Osiągnęła już Pani sukces w życiu zawodowym i prywatnym. O czym jeszcze Pani marzy?
O zagraniu wielu pięknych ról. I o wnuku albo wnuczce!
W ilości?
Ile się da! Jak będę miała siłę, to będę pomagała!
Chciałaby Pani coś jeszcze przekazać naszym czytelnikom?
Chciałabym, żeby ludzie byli dla siebie bardzie życzliwi i pogodni - wtedy łatwiej żyć. Warto się uśmiechać, a nie wściekać. Szkoda czasu na obrazę, nieporozumienia i nerwy. Żyjemy przecież tylko do stu lat - a co to jest jeden wiek! |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:29, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Małgorzata Kożuchowska - 200% kobiecości
Podobno klasyczny zodiakalny byk. Na pewno "rogata dusza" - inna by zresztą w świecie filmu nie przetrwała. A co do szczegółów - przekonajcie się sami. Zapraszamy na rozmowę z MAŁGORZATĄ KOŻUCHOWSKĄ.
Ma pani jakieś "bycze" wady?
Despotyzm. Władczość. Upór. Lubię też wydawać pieniądze. Jeśli w sklepie są cztery podobne talerze, ja zawsze wybiorę ten najładniejszy... i najdroższy. Ale nigdy nie kupuje rzeczy niepotrzebnych!
A zalety?
Duży zmysł estetyczny. Konsekwencja w działaniu. Siła wewnętrzna. Poza tym byki są znakiem bardzo rodzinnym, uczuciowym... Potrafią zbudować silne więzi z bliskimi.
Czy ten zmysł estetyczny ma praktyczne zastosowanie?
Kiedyś dużo rysowałam i malowałam. Umiałam też ładnie haftować. Teraz kompletnie nie mam na to czasu. Jedynie czasami coś szyję: wymyślam sobie ubrania lub tylko dodaję jakiś detal. Drobiazg, który wszystko zmienia i tworzy fajną całość.
Mogłaby pani dokończyć zaczęte zdania? Najważniejsze miejsce w moim domu to...
W moim rodzinnym domu w Toruniu najważniejsze jest moje łóżko. To miejsce gdzie najlepiej się czyta i super śpi. Ważny jest też stół, przy którym rodzinnie siadamy, godzinami rozmawiamy, no i jemy. Gdy - niestety rzadko - wpadam do domu, tam właśnie spędzam najwięcej czasu. A w Warszawie nie mam własnego domu, więc trudno mi mówić o jakimś ulubionym miejscu. Wynajęte mieszkania po prostu "oswajam" zgodnie ze swoim gustem. Ale wciąż marzę, żeby mieć jakieś własne miejsce, prawdziwy dom...
No właśnie: marzę o...
O rodzinie. Nie wiem - może dlatego, że się starzeję? Marzę o własnym miejscu, rodzinie, poczuciu bezpieczeństwa... Ile dzieci? Zawsze myślałam o dwójce: chłopiec i dziewczynka, ale nie bliźniaki! Chciałabym tak to rozłożyć w czasie, żeby jedno dziecko było starsze i mogło pomóc mi przy młodszym. Pierwszy mógłby być chłopak. Zawsze chciałam mieć starszego brata, a mam tylko dwie młodsze siostry...
Denerwuję się gdy...
Denerwuję się gdy mam mało czasu. Gdy widzę chamstwo i głupotę - wtedy czuję kompletną bezsilność. Gdy ludzie się nawzajem nie szanują: lekceważą czyjąś pracę, czas...
Na co dzień cieszy mnie...
Obecność ukochanej osoby. Ładna pogoda i słońce. No i praca: cieszę się, gdy czuję się potrzebna. Gdy wiem, że mam po co wstać.
Zawsze chciała pani być aktorką? Czy to powołanie "od kołyski"?
W dzieciństwie co chwila zmieniałam zdanie. Chciałam być ekspedientką, weterynarzem, dziennikarką... A potem w klasie wyznaczono mnie do czytania na głos, zaczęły się konkursy recytatorskie... Pomyślałam: "Jest fajnie! To jedyna praca, która daje możliwość wykonywania innych zawodów. Jako aktorka mogę grać weterynarza, dziennikarkę..." I nawet mi się to parokrotnie zdarzało!
Przed chwilą, gdy rozmawiała pani przez telefon podsłuchałam coś na temat wyjazdu do Dublina. Czy to w związku z kolejną rolą?
Tak, wyjeżdżam 16 października, a wracam do Polski dopiero 27 listopada. Będę grała w przedstawieniu "Come up sun", przygotowywanym na międzynarodowy festiwal teatralny w Dublinie. To współczesna sztuka, rozpisana na trzy osoby: dwóch Irlandczyków i dziewczynę z Europy Wschodniej - do tej roli zostałam zaproszona do współpracy. Oczywiście to dla mnie duże wyzwanie. Jadę do obcego kraju, gdzie nikt mnie nie zna. Z jednej strony to fascynujące: mam "carte blanche", nie ciągną się za mną żadne "szuflady" czy "etykietki". Ale muszę też od nowa udowodnić, że coś potrafię.
Gra pani w języku angielskim?
Tak i wszystkie próby też odbywają się po angielsku. Wymaga to ode mnie ogromnej koncentracji. Od rana do wieczora muszę być skupiona na każdym słowie. Nawet w czasie wolnym, gdy włączam radio lub telewizor znowu słyszę angielski. Ale to oczywiście świetna szkoła języka.
A jacy są Irlandczycy?
To przemili ludzie! Podobni do Polaków: gościnni, otwarci, serdeczni... Strasznie się mną przejmują. Parę razy na dzień pytają, czy mi się podoba hotel, czy nie czuję się samotna, gdzie bym chciała wyjść, co bym chciała zobaczyć... Są naprawdę wspaniali.
Gra w Teatrze Dramatycznym, wyjazd do Dublina, serial... Jak można to wszystko, pogodzić? Jak wygląda pani dzień pracy?
Wygląda strasznie! Proszę tylko spojrzeć na mój kalendarz. Np. rano 9-tego października wracam z Torunia, o 15.00 sesja nagraniowa w radiu, 19.00 spotkanie w związku z reklamą przedstawienia "Blue room", 20.30 wywiad. A następnego dnia od nowa...
Czy w tym natłoku zajęć uchowała się jeszcze jakaś rola, której pani nie dostała, a o której pani marzy?
Bardzo chciałabym zagrać Gruszę w "Braciach Karamazow". Dlaczego? Bo ta postać ma 200 procent kobiecości! To kobieta, którą stać na wszystko: jest nieobliczalna, ma niesamowity temperament, wrażliwość, takie "emocjonalne rozwibrowanie"... Jak kocha to kocha - a jak nienawidzi to do końca!
Przy wiecznym zabieganiu chyba trudno znaleźć czas tylko dla siebie?
Rzeczywiście, trzeba strasznie kombinować, żeby zorganizować sobie jakąś prywatność. Ale musi być czas, gdy "ładuje się akumulatory". Chwila, żeby rozejrzeć się i zobaczyć, jak wyglądają normalni ludzie. Na tym polega nasz zawód: na obserwacji, czerpaniu z prawdziwego życia.
A jak pani "ładuje akumulatory"?
Gdy mam ciężki dzień po prostu cieszę się, gdy wracam do domu. A na noc piję herbatę z melisy, żeby się uspokoić. Gdy miałam więcej czasu jeździłam na konie do Łomianek. A ostatnio, ponieważ mam blisko basen, staram się przynajmniej dwa razy w tygodniu godzinkę popływać i rozluźnić mięśnie.
Niedawno zmieniła pani kolor włosów. Czy to też ma związek z jakąś rolą?
Nie, po prostu w pewnym momencie miałam ochotę na zmianę. A że długie włosy przydają się w pracy, nie chciałam ich obcinać.
Długie włosy pomagają w karierze?
Może w karierze nie, ale w zawodzie są nie bez znaczenia. Można uczesać je na sto różnych sposobów i w ten sposób nadać charakter postaci. Np. Hanka na początku jest roztrzepana i dziewczęca - w "kitkach". A potem, gdy się zmienia i nosi eleganckie kostiumy, czesze się w kok.
A nie boi się pani, że ludzie zaczną panią identyfikować z tą Hanką - intrygantką?
Myślę, że zagrałam już tyle różnych ról, że jestem kojarzona po prostu ze sobą. Widzowie znają mnie przecież z innych wcieleń. Chyba trudno, żeby nagle pomyśleli: "Aha! Ona jest taka jak ta Hanka!". Ale oczywiście bardzo mnie ciekawi, jakie będą reakcje ludzi... |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:28, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Joanna Koroniewska - W biegu
Masz rodzinę w Toruniu, studiujesz w Łodzi, pracujesz w Warszawie - jak Ci się udaje to wszystko łączyć? Chyba cały czas jesteś w drodze?
Rzeczywiście, podróżuję bardzo dużo! Np. dzisiaj rano przyjechałam z Torunia do Warszawy na zdjęcia, wieczorem jadę do Łodzi, bo jutro gram tam dwa spektakle, po czym znowu wracam do stolicy. W takim tempie dom udaje mi się odwiedzić raz na trzy tygodnie. Ale teraz w serialu czekają nas trzy miesiące przerwy, więc będę miała trochę czasu dla siebie. Choć, tak szczerze mówiąc, wolę go nie mieć...
Żartujesz? Nie masz ochoty na odpoczynek?
Ależ ja odpoczywam właśnie przy pracy! Męczę się za to, gdy siedzę w domu i szukam jakiegoś zajęcia. Chociaż, paradoksalnie, nigdy się nie nudzę. Mam na to zbyt duży temperament. A czy w tym ciągłym ruchu dostrzegłaś już miejsce, gdzie chciałabyś osiąść na stałe? Najchętniej mieszkałabym wszędzie po trochu... Nie wiem też, czy chcę zostać w Polsce do końca życia. Jeśli tak będzie, to pewnie dlatego, że raczej nie "wyplenię" swojego akcentu, więc poza krajem mogłabym grać tylko agentki KGB... A nie chciałabym zmieniać zawodu.
Dlaczego wybrałaś studia akurat w Łodzi?
W Łodzie zaintrygowało mnie, że to uczelnia jednocześnie teatralna, filmowa i telewizyjna. Już od pierwszego roku mieliśmy warsztaty filmowe, a poza tym studiują tam reżyserzy i operatorzy, więc wzajemnie uczymy się na swoich błędach. Ale na początku, tak na wszelki wypadek, chciałam zdawać też na PWST w Warszawie. Tam byłam na tzw. "otwartych drzwiach", ale nie wypadłam najlepiej, bo nie nauczyłam się żadnego tekstu. Znałam tylko scenę balkonową z "Romea i Julii". Akurat uczyłam się do matury, więc nawet nie miałam czasu, żeby przygotować coś bardziej oryginalnego. Potem przyjechałam jeszcze do Warszawy na konsultacje (i recytowałam "Będę Julią" Poświatowskiej...), ale w końcu zdecydowałam się na Łódź - i miałam to szczęście, że zdałam za pierwszym razem.
Na egzaminie znowu byłaś dziewczęciem z Werony?
Nie, tym razem przygotowałam jedenaście innych tekstów!
Podobno dla relaksu malujesz?
Od kilku miesięcy przestałam, bo nie mam czasu, ale na pewno znowu zacznę. Wcześniej interesowały mnie kolaże. Jako mała dziewczynka, jeszcze w szkole podstawowej malowałam np. wielkie lalki i przyklejałam im suknie z banknotów, albo robiłam rakiety z pokrywek i łusek zbroi. Teraz maluję reprodukcje, głównie impresjonistów. Trafiają do rodziny, przyjaciół i na ściany mojego mieszkania.
Nie pociągały Cię studia na ASP?
Nie, jestem na to za energiczna! Stateczna praca strasznie mnie wyczerpuje. Malowanie uspokaja, ale gdybym musiała spędzać w szkole długie godziny przy sztalugach... Kiedyś przeżyłam już coś podobnego. Przez trzy lata chodziłam do szkoły muzycznej (klasa fortepianu), ale ćwiczyłam tylko przez rok - na więcej nie straszyło mi już wytrwałości. To był dla mnie koszmar: wieczne próby, ślęczenie nad instrumentem... Może kiedyś się zmienię i zacznę spędzać więcej czasu w fotelu z książką w ręku, ale na razie lubię "bieganie", ten ciągły ruch - dlatego podoba mi się mój zawód.
Co czułaś pierwszego dnia na planie "M jak Miłość"?
Bałam się. Nie tylko spotkania z gwiazdami, ale w ogóle tego, jak wypadnie serial. Pamiętam też, jak dwa dni przed początkiem zdjęć "sfuksowała" mnie p. Teresa Lipowska. Nagle zaczęła do mnie mówić serialowym tekstem - a ja pamiętałam zaledwie kilka zdań. No i wtedy usłyszałam: "Mam nadzieję, że nauczysz się tekstu, bo ja pracuję tylko z takimi, którzy się roli uczą!". Strasznie się przestraszyłam! Tym bardziej, że wcześniej widziałam ją w "Tacie", gdzie grała negatywną postać... Ale potem okazało się, że to cudowna, ciepła kobieta. Matkuje mi i pomaga od pierwszego dnia na planie. Zresztą z p. Pyrkoszem też dobrze się rozumiemy. To niesamowity człowiek. Dowcipny, energiczny, prawdziwy wodzirej - z nim nie można się nudzić!
W serialu Małgosia dosłownie wpadła na swojego "księcia z bajki" i już po chwili była zakochana. Ty też dajesz się tak szybko porwać uczuciom?
I tak, i nie. Z wiekiem jestem chyba rozsądniejsza, więc trwa to teoretycznie dłużej. Gdybym była na miejscu Małgosi, na pewno nie zakochałabym się tak szybko w kimś, kto o mały włos mnie nie przejechał! Tym bardziej, że Małgosia wsiadła wtedy do samochodu zupełnie obcego człowieka - ja bym się na coś takiego nie zdobyła!
Nigdy nie jechałaś "stopem"?
Tylko raz mi się to zdarzyło, gdy razem z moim ówczesnym chłopakiem jechaliśmy na wakacje. To była zwariowana podróż: chcieliśmy trafić do Paryża, ale zatrzymaliśmy tira, który jechał do Holandii, więc zmieniliśmy plany. Wsiedliśmy pod Koszalinem, a wysiedliśmy dopiero 30 km od Amsterdamu. To była naprawdę fantastyczna przygoda, ale myślę, że drugi raz bym tego nie zrobiła!
Boisz się, że spotka Cię w podróży jakaś niemiła niespodzianka?
Właściwie, to one zdarzają mi się prawie zawsze - ja wręcz "przyciągam" różne podejrzane osoby! Dlatego zawsze wożę ze sobą coś do obrony, np. lakier do włosów, którym można komuś prysnąć w twarz. Oczywiście zwykle jest schowany w plecaku, ale wyciągam go, gdy robi się niebezpiecznie.
A czułaś się kiedyś naprawdę zagrożona?
Niestety tak! Kiedyś np. do mojego przedziału weszło trzech mężczyzn, którzy zażądali pieniędzy od siedzących obok mnie chłopaków. Przy pierwszej okazji uciekłam dwa wagony dalej, ale później przez całą drogę widziałam, że jestem "na muszce". Czułam, że ci mężczyźni mnie obserwują... Innym razem, gdy szłam podziemiami w Łodzi, 20 drabów w kominiarkach i z pałami zaatakowało grupę chłopaków za mną. To była straszna sytuacja: widziałam, jak za mną maltretują człowieka! To koszmar: pierwszy odruch, to chęć pomocy, ale przecież nie można nic zrobić! Można tylko uciekać. Nawet telefon na policję nic nie daje. Wiem, bo kiedyś chciałam skontaktować się z policją - zrezygnowałam, gdy przez pół godziny nie udało mi się dodzwonić.
Ty naprawdę masz niesamowitego pecha! Może to zły urok?
Nie, nie mogę powiedzieć, że mam pecha, bo odpukać nic mi się do tej pory nie stało. Chyba jednak ktoś nade mną czuwa... Zresztą takie przygody w pewien sposób mogą mi później pomóc. Interesuje mnie także pisanie scenariuszy, a najlepsze są przecież historie z życia wzięte. Więc kto wie, może teraz zbieram doświadczenia, które później wykorzystam w pracy? |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:28, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Robert Gonera - Teatr - wieczna podróż
Tylko przypadek sprawił, że zamiast uczyć oporne małolaty, sam "wkuwa" na pamięć dialogi scenariusza. W życiu chce osiągnąć głównie harmonię i równowagę - ale rozmową z Einsteinem też by nie wzgardził. Przystojny wodnik spod Wrocławia czyli ROBERT GONERA
Jak pracuje się panu na planie "M jak Miłość"?
Ekipa sprawdza się doskonale, zresztą część osób znałem już wcześniej. Bardzo dobrze gra mi się z Dominiką Ostałowską. Świetny jest też mały Franek Przybylski...
No właśnie - Franek. Czy gra z dzieckiem jest trudna?
Franek jest genialnym dzieciakiem. Mamy świetny kontakt i chyba się zakolegowaliśmy. Zresztą sam mam 10-letnią córkę, więc porozumienie z dziećmi jest dla mnie naturalne. W przeciwieństwie do dorosłych, dziecko traktuje grę jako zabawę i szybko się nudzi. Dlatego trzeba spowodować, żeby stale miało z tego satysfakcję.
Chciałby pan zagrać coś dla dzieci - a jeśli tak, to jaką rolę?
Koziołka Matołka! - Nie, żartuję... Ja już grałem dla dzieci. Przez długi czas występowałem w teatrze we Wrocławiu w "Tomku Sawyerze" w reż. Jana Szurmieja. To olbrzymia frajda grać dla dzieci. Ich reakcje są spontaniczne, nie wykalkulowane...
A w czym mogą zobaczyć pana dorośli widzowie?
W "Przedwiośniu", gdzie gram komisarza rewolucyjnego - do obejrzenia od marca - i w filmie "Strefa ciszy", który wejdzie na ekrany w maju.
Serial "M jak Miłość" powstaje w pięknym otoczeniu: wokół las, pola... Aż ma się ochotę wybiec z hali zdjęciowej. Gdyby pan mógł, gdzie by pan uciekł? Gdzie się panu najlepiej odpoczywa?
Dla mnie podstawa to okolice Wrocławia. Urodziłem się w miejscowości Twardogóra, która też jest malowniczo położona wśród lasów i właśnie tam lubię uciekać. Wciąż mieszka tam jeden z moich braci, którego odwiedzam. Lubię też spędzać wolny czas w Kotlinie Kłodzkiej w Górach Stołowych, gdzie mam przyjaciół. A poza tym wyjeżdżam "klasycznie": zimą na narty, w lecie nad morze... Najchętniej gdzieś w Polskę.
A gdy nie można tak daleko uciec, co pana odpręża przed występem?
Kilka ćwiczeń oddechowych. A po pracy na planie lubię pójść na spacer z psem, albo poleżeć i się odprężyć.
Czy zawsze chciał pan być aktorem?
Nie, w dzieciństwie miałem tysiąc różnych pomysłów na życie! Później, gdy się trochę "skoncentrowały", została mi rozpiętość między medycyną, polonistyką i aktorstwem. A potem zdecydował przypadek. Miałem złożone papiery na polonistykę, ale ponieważ egzaminy do szkoły teatralnej były wcześniej zdałem je i "odpuściłem" sobie inne kierunki. No i tak już zostało.
Co pana najbardziej fascynuje w tym zawodzie?
Pociąga mnie rodzaj, bardzo szeroko pojętej, podróży. Podróży zewnętrznej - w przestrzeni, bo kręci się ciągle w różnych miejscach - ale również podróży wewnętrznej, czyli docierania do samego siebie. To daje szansę na rozwój - to istota aktorstwa. Poza tym ważny jest też proces przekazywania widzowi emocji, zawartego w roli przesłania, pozytywnych wartości...
Zgodnie ze scenariuszem "M jak Miłość" ideałem kobiety jest dla pana Marta Mostowiak. A jaka kobieta mogłaby zauroczyć pana prywatnie?
Na pewno ideał kobiecości, to jakiś rodzaj połączenia inteligencji, ciepła, urody... Ale trudno to uogólniać. Najważniejsze, to nie myśleć o ideale, bo wtedy bardzo trudno żyć i być szczęśliwym! |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:27, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Maciej Dejczer - Lubię patrzeć na samoloty
Jakim jest Pan reżyserem na planie "M jak Miłość": ma Pan wizję, którą narzuca aktorom, czy też pozwala im decydować o sposobie gry?
Chodzi o to, żeby wciągnąć widza w grę, żeby scena była jak najlepsza z punktu widzenia siedzącego przed telewizorem widza. Patrzę, jak jest napisana scena, jak reagują aktorzy i namawiam ich na wspólną wizję, słuchając ich uwag.
Czy zawodu reżysera można się nauczyć, czy trzeba mieć go w genach?
Trzeba mieć intuicję, ale też nauczyć się zawodu w praktyce. Na początku mieć w sobie to "coś", a później to pielęgnować i dalej odkrywać. Ale przede wszystkim trzeba robić wszystko sercem - inaczej człowiek niczego się nie nauczy.
"Robić sercem" - to znaczy, że reżyser powinien być wrażliwy, a nie obiektywny i z dystansem?
I jedno i drugie. Musi być pewien balans: raz trzeba być wrażliwym intuicjonistą, a drugi raz "sierżantem" i egzekwować pewne rzeczy od aktorów, czy ekipy. Nie mam na to żadnej recepty. Wiem natomiast na pewno, że nie można zgubić wrażliwości, bo wtedy coś ucieka. Gdy widzę np., że aktorka dobrze zagrała, ale czegoś jeszcze w tym brakuje, to proszę ekipę o absolutną ciszę, żeby się mogła skoncentrować i w następnym dublu zagrała lepiej. Gdy się wyczuje taki moment i potrzebę skupienia u aktora, efekty są natychmiastowe.
Oprócz kręcenia filmów, zajmuje się Pan też robieniem teledysków i reklam. To konieczność finansowa, czy może poszukiwanie nowych, reżyserskich wrażeń?
To po prostu mój zawód. Gdyby mnie ktoś skazał tylko i wyłącznie na robienie seriali, to po trzech latach chyba zawieźliby mnie do jakiegoś miejsca odosobnienia! Robię różne formy, w tym reklamy, bo do każdej z nich trzeba inaczej podejść. Zajmuję się tym, bo po prostu to lubię.
A czy jest jakiś zespół, czy może rodzaj muzyki, z którym nie chciałby Pan - za żadne pieniądze - mieć nic wspólnego?
Nie spotkałem takiego zespołu. Muzycy, to w ogóle fantastyczna grupa ludzi - bardzo lubię z nimi pracować, bo mają w sobie to "coś". Dużo zależy oczywiście od rodzaj muzyki. Jest taka, przy której się świetnie myśli i taka, którą trudno zilustrować.
Czy, z pańskiego doświadczenia, zdobywane nagrody mogą na dłuższą metę reżyserowi pomóc, czy zaszkodzić, powodując np. większy stres przed kolejnym filmem?
Kiedyś ktoś mi powiedział: "Słuchaj, ani sukcesu ani porażki nie traktuj tak strasznie serio" - i coś w tym jest. Jeśli właściciel nagród się nimi za bardzo przejmie, może mieć problemy z uchwyceniem tego, co jest ważne. Dlatego myślę, że nagrody mogą jednak przeszkadzać.
Czy przed zdobyciem kolejnych nagród, np. za "300 mil do nieba" i "Bandytę" miał Pan świadomość, że zrobił najlepsze filmy?
Nie, nagrodami raczej zawsze byłem mile zaskoczony. Najbardziej pięcioma nominacjami do "Felixa" za "300 mil do nieba". Nigdy nie myślę, że to mój film jest najlepszy i powinien wygrać.
W Pana filmach często występują dzieci...
Tak, lubię pracować z dziećmi, bo mają w sobie coś niesamowitego. Jeśli potrafią grać prawdziwie, to jest to zwykle bardzo ciekawe. Zawsze robią coś nieoczekiwanego, czego nie da się nawet opisać.
A czy w Panu tkwi jeszcze coś z dziecka?
To może wyświechtane, ale w każdym artyście tkwi trochę z dziecka. Bez tego nie zrobi się dobrego filmu. Mam odczucie, że film to rodzaj zabawy i myślę, że to mi pomaga. Dlatego na pewno jest we mnie coś z dziecka - ale też i z sierżanta...
Co Pana na co dzień najbardziej bulwersuje i czy chciałby Pan nakręcić o tym film?
Głupota i niesprawiedliwość. Poza tym bulwersuje mnie też nietolerancja ludzi wobec siebie i to o niej chciałbym zrobić kiedyś film.
Czy kino rzeczywiście ma moc wpływania na świat i zachowania ludzi, a jeśli tak, to w jaki sposób powinno to robić?
Nie mam na to recepty. Na pewno kino może inspirować i dobrze i źle: tego nie da się oddzielić. Ale w sztuce nie można przecież niczego zakazywać, czy cenzurować. Kino wpływa na ludzi, chociażby przez to, że widzowie często kreują swój wygląd tak, by upodobnić się do aktorów. Moda, niektóre powiedzenia, sposób noszenia okularów - z tym wszystkim ludzie się utożsamiają, to przenika z kina do prawdziwego życia. Przede wszystkim filmy wpływają na podświadomość. Sądzę, że sceny okrutne mogą wywoływać u widza różne stany agresji, ale to wcale nie znaczy, że w filmie nie powinno ich być.
Czy chciałby Pan zmienić coś w "M jak Miłość", a jeśl i tak, to co?
Chciałbym, żeby w serialu więcej się działo. To cykl, który pojawia się na ekranach raz w tygodniu, dlatego w każdym odcinku widzowi trzeba odpowiednio dużo opowiedzieć. Przyznaję, że w ostatnich odcinkach działo się dużo więcej, więc chyba wchodzimy na dobrą drogę.
Ludzie sztuki, artyści bywają przesądni - przynajmniej, jeśli wierzyć plotkom. Czy Pan również?
No pewnie! Np.: gdy wracam się po coś do domu, to zawsze siadam. Czarnych kotów się nie boję, ale za to kiedy przejeżdżam obok cmentarza, albo widzę karawan, to od razu lepiej się czuję. Karawan oczywiście oznacza czyjeś nieszczęście, ale uświadamia mi jednocześnie, że jeszcze jestem po "tej" stronie.
A ma Pan może jakiś amulet, albo symbol, który na co dzień poprawia Panu humor?
Amuletów nie mam, ale piekielnie lubię oglądać samoloty! Mają w sobie coś z wolności i są takie nierealistyczne... Nigdy nie mogę zrozumieć, jak tyle ton może się unosić w powietrzu i dolecieć na miejsce! |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:27, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Natalia Koryncka-Gruz - Zła nie można lekceważyć
Na planie "M jak Miłość" wygląda Pani zwykle tak pogodnie, że to automatycznie poprawia nastrój całej ekipie. Jak Pani to robi, że nigdy nie okazuje zdenerwowania, czy irytacji?
Myślę, że wszystko polega na tym, żeby się porozumiewać, a nie krzyczeć i siłowo przekonywać o swoich racjach. Ja w ogóle uważam, że krzyk jest wyrazem bezradności - takie mam doświadczenia, związane np. z wychowaniem dziecka. Zresztą dla mnie urok pracy polega na zespołowości. A energia, jaką udaje się nam wymieniać w trakcie zdjęć, jest tego najwspanialszą częścią. Ta energia płynie właśnie od ludzi - dlatego ze wszystkich etapów robienia filmu najbardziej lubię spotkania na planie.
Jak wyglądała Pani droga do kina?
Po prostu poszłam za głosem marzenia z dzieciństwa. Bardzo wcześnie, bo w wieku kilku lat, obejrzałam filmy Polańskiego (min.: "Nóż w wodzie") i wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Polański stał się moim idolem! Zawsze myślałam, że to musi być wspaniałe: wymyślać różne rzeczy, zamieniać marzenia w rzeczywistość... A później okazało się, że to jednocześnie bardzo ciężka praca i nie zawsze wszystko się w niej udaje...
Jest Pani autorką wielu filmów dokumentalnych. Czy łatwo jest, stojąc za kamerą, obserwować czyjeś życie i zachować do niego dystans?
Właśnie mam z tym problem i to dlatego na pewien czas przestałam robić filmy dokumentalne. Zdarzają się dramatyczne sytuacje, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że za pomocą kamery jednak nie da się naprawić świata. Można jedynie towarzyszyć cierpiącym ludziom - a ja mam uczucie, że to za mało. Zawsze bardzo mocno przeżywam kontakt z bohaterem i potem psychicznie za to płacę. Najbardziej traumatyczny był dla mnie film o bezdomnych dzieciach w Petersburgu. Po nim zrozumiałam, że istnieje granica, poza którą nie chcę przechodzić i za którą nie widzę już siebie w roli filmowca z kamerą.
Praca z aktorami jest dla Pani "bezpieczniejsza" psychicznie?
To pewna umowa i wszyscy o tym wiemy. Dlatego sytuacja bycia na planie z aktorami jest znacznie "czystsza", od robienia dokumentu. To coś zupełnie innego, niż wchodzić w czyjeś życie i do tego zmieniać je, przez samą obecność kamery. Myślę, że kręcenie filmów dokumentalnych wymaga specyficznej konstrukcji psychicznej.
Skoro już mowa o dokumentach, ogląda Pani może "Big Brother"?
Zobaczyłam może 10 min tego programu i uważam, że jest po pierwsze nudny, po drugie niesmaczny, a po trzecie obraża moją godność i inteligencję. To żałosne, że w tak prymitywny sposób, manipulując instynktami ludzi, zdobywa się pieniądze i oglądalność.
Autorzy "Big Brother" twierdzą, że pokazują prawdziwe życie - jak w dokumencie...
Ależ skądże! To zupełnie sztuczna sytuacja, a nie żaden dokument, czy prawda o ludzkim życiu! Jestem absolutnie przeciwna takiemu pokazywaniu upodlenia człowieka. To niczemu nie służy. I dlatego dziwi mnie, że w "Big Brother" pojawili się znani dziennikarze. Zawsze uważałam, że jeśli tworzy się dokumenty, to powinno się to robić z jakąś myślą: bronić ludzkiej godności. Oczywiście, że istnieje ciemna strona naszej natury, która uzewnętrznia się w postaci agresji, zła...Czasem jest to "tylko" potrzeba igrzysk. Ale skoro już tworzymy jakąś kulturę i próbujemy się cywilizacyjnie czołgać do przodu, to powinniśmy dążyć "do góry". A mam wrażenie, że w tej chwili cały świat mediów ciągnie nas mocno w dół.... Trzeba się temu opierać.
Czy wokół nas rzeczywiście jest tyle zła? A jeśli tak, to co można na to poradzić?
Przede wszystkim zdawać sobie sprawę, że zło jest obecne i go nie lekceważyć. Gdy próbujemy udawać, że go nie ma, zło zwycięża. W dzisiejszym świecie granica, za którą kończy się dobro, jest czasami bardzo płynna, coraz bardziej się zaciera. Teraz niebezpieczeństwo czai się gdzie indziej: to nie jest już zło, które wychodzi z lasu z siekierą, czy mierzy do nas z karabinu maszynowego. To zło ukryte w niewinnych formach, w próbach uzależnienia nas, odebrania nam godności. Kiedyś to człowiek był zabijany, a teraz ginie jego psychika. Właśnie taki jest program "Big Brother": on poniża człowieka. Zresztą agresywna reklama też wpędza ludzi na ścieżkę, na której liczy się tylko rzecz, a nie druga osoba. Tak można zamienić człowieka w manekin bez duszy. To wszystko jest szalenie niebezpieczne.
Skoro kino może wpływać na ludzi i zmieniać świat, to w jaki sposób powinno to robić?
Powinno stawiać pytania. Najważniejsze, to dotrzeć do widza i spowodować, że zacznie myśleć samodzielnie. Moim zdaniem Starożytni mieli rację mówiąc, że sztuka służy oczyszczeniu - to prawda. Artysta jest po to, żeby pomagać człowiekowi być lepszym.
Czy w takim razie - skoro zdarzają się filmy i piosenki, po których młodzież robi się agresywna, lub wręcz zabija - nie przydałby się jakiś rodzaj cenzury?
A kto miałby cenzurować? I według jakich kryteriów? Nie, to zbyt niebezpieczne. Cenzura jest niestety czymś, co przerobiliśmy w bardzo negatywny sposób i myślę, że dzisiaj nikt już opowie się po jej stronie. Ja po prostu wierzę w "cenzurę", która tkwi w każdym człowieku. Obojętnie, jak ją nazwać: sumieniem, czy może naszym "twardym jądrem". W każdym normalnym człowieku, a nie jakimś psychopacie, jest coś takiego, co we właściwym momencie mówi mu: "Dość!". I do tego trzeba się odwoływać.
Czy, Pani zdaniem, istnieje coś takiego jak kino "kobiece" i "męskie"?
Nie! Jest przecież bardzo dużo filmów robionych przez kobiety, które są zdecydowanie "męskie"- i na odwrót! Zresztą moje filmy nigdy nie były w ten sposób postrzegane. Natomiast zgodzę się, że jest coś takiego jak kobiecy i męski pierwiastek w świecie. Na pewno w prywatnym życiu wykonuję role kobiece, ale to, co się pojawia na ekranie, nie ma z tym nic wspólnego.
Jest Pani zwolenniczką klasycznego podziału ról w domu? Nawet, jako kobieta sukcesu?
Prywatnie zamieniam się w Matkę Polkę i mam przez to dodatkowy, domowy etat - żadnych ulg!
Czyli film nie zawojował Pani domu? Nie próbowała Pani np. wprowadzić do świata kina swojego syna?
Starałam się tego nie robić, bo uważam, że każdy musi odkryć własną pasję. I mam nadzieję, że mój synek jest na tyle silną osobowością, że samodzielnie wybierze drogę w życiu. Dlatego absolutnie odmawiałam np. jego udziału w castingach.
Więc filmowy plan nie jest dla dziecka dobrym miejscem?
Kino to pomieszanie fikcji z rzeczywistością. A dziecko szczególnie łatwo zapomina o granicy między prawdą i zmyśleniem. W dzisiejszym świecie, gdy w ogóle wszystko jest trochę wirtualne, trzeba na to uważać.
Czy doświadczenie związane z wychowaniem dziecka w jakiś sposób przydaje się Pani przy pracy w "M jak Miłość"?
Myślę, że tak, bo mały Franek Przybylski jest w podobnym wieku, co mój synek. Dlatego dokładnie rozumiem jego reakcje, np: pewnego rodzaju "nadpobudliwość" kilkulatka. Poza tym ja po prostu bardzo lubię dzieci: nie drażni mnie, gdy biegają wkoło z krzykiem, więc pewnie łatwiej jest mi przez to je akceptować.
Na planie rządzi Pani cała ekipą. Czy prywatnie też ma Pani świadomość, że od początku do końca kieruje swoim życiem? A może wierzy Pani w siłę przeznaczenia?
Na pewno wierzę, że człowiek jest w stanie kontrolować swoje życie, ale tylko do pewnego stopnia. Nigdy do końca. Sama doświadczam wielu stanów emocjonalnych, nad którymi trudno jest mi zapanować. Myślę, że pytanie o przeznaczenie, to pewna tajemnica, którą każdy z nas w sobie nosi. I właściwie nigdy nie dostajemy na nie odpowiedzi...
W jednym z wcześniejszych wywiadów zapowiadała Pani, że zrobi film o źle, a w drugim, że o miłości - czy chciała Pani te tematy połączyć?
Tak, wtedy chodziło o scenariusz na podstawie opowiadania Herlinga-Grudzińskiego. Myślę zresztą, że we mnie stale walczą dwie skłonności przy poszukiwaniu tematów. Z jednej strony zrozumienie dla ludzi, którzy cierpią np. z powodu uzależnień, czy depresji. A z drugiej potrzeba zrobienia czegoś jasnego, pogodnego... Kina, które by służyło jakiemuś pokrzepieniu, pokazywało nadzieję. To dlatego moje filmy są naprzemian pełne "światła" i "cienia".
Ostatnie pytanie: czy ma Pani jakieś życiowe motto? Jakąś prawdę, czy radę, którą chciałaby przekazać innym?
Nie dać się zniewolić: za wszelką cenę. To chyba główna idea, jaką w sobie niosę - najważniejsze, to czerpać radość z bycia wolnym... |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:27, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Hubert Zduniak - Jeśli kochać, to na całego
Pytany o swoje wady przyznaje, że jest śpiochem, leniem i za dużo je. Pytany o zalety stwierdza krótko: "Mam świetną dziewczynę". Zakochany w teatrze, pustynnych autostradach i uśmiechu pewnej blondynki - HUBERT ZDUNIAK.
Ostatnio spotkałam Pana na kweście dla powodzian w Łazienkach Królewskich. Mógłby Pan opowiedzieć swoje wrażenia z tej imprezy?
Było bardzo fajnie - i podobno zebraliśmy też dużo pieniędzy. Na kweście towarzyszyłem mojej dziewczynie, Dominice. Byłem "naganiaczem", który żartami przyciągał spacerowiczów, a Dominika dokładnie opowiadała im na jaki cel zbieramy. Oczywiście cel był szczytny, ale z ludźmi różnie to bywa... Niektórzy narzekali na Polskę i mówili, że to rząd powinien dawać pieniądze, ale były też osoby bardzo hojne. Ludzie, którzy wiedzieli, w jak trudnej sytuacji są powodzianie i chcieli im pomóc.
Niedawno skończył Pan szkołę teatralną i od razu trafił do dwóch popularnych seriali. Jak się to Panu udało?
Sam się dziwię, że dostałem te role! Po skończeniu szkoły wyjechałem na wakacje i gdy wróciłem od razu zadzwonił do mnie kierownik produkcji serialu "Czułość i kłamstwa". Wziął ode mnie zdjęcia - i jakoś to "poszło" dalej. Później na planie poznałem Natalię Koryncką oraz Maćka Dejczera i tak się złożyło, że razem zaczęliśmy też pracować w "M jak Miłość". Teraz bardzo cieszę się z roli Janka. To facet "blisko mnie": jak kocha, to na całego.
W serialu konieczna jest charakteryzacja. Kobiety są przyzwyczajone do godzinnego siedzenia przed lustrem, ale jak znosi to aktor-mężczyzna?
Dla mnie w makijażu najfajniejszy jest fakt, że mogę sobie pospać. Na zdjęcia z reguły przyjeżdżam bardzo wcześnie rano i w fotelu do charakteryzacji zawsze "dosypiam" kilka chwil.
Podobno świetnie gra Pan na gitarze, czy to prawda?
Nie gram za dobrze, ale znam podstawowe chwyty - CADG - a z nich składa się trzy czwarte polskich piosenek. Wszystko się zaczęło w dzieciństwie, od wyjazdu na kolonie. Tam zobaczyłem, że na gitarze gra kilku moich kumpli. To mi się spodobało i gdy wróciłem do Kalisza, gdzie mieszkałem, poprosiłem jednego, żeby mnie tego nauczył. A że miałem odłożone pieniądze (od dziadka na urodziny), od razu poszedłem do komisu i kupiłem sobie gitarę, która... nie stroiła. W domu Mama oczywiście mnie skrzyczała i kazała ją oddać. Ale później poszła ze mną do sklepu i już razem kupiliśmy nowy instrument.
Pojawił się już Pan z gitarą na ekranie?
Nie, jeszcze nie śpiewałem i nie grałem w żadnym filmie, ale bardzo chętnie wystąpiłbym np. w jakimś musicalu.
Większość mężczyzn - przynajmniej z punktu widzenia kobiet - ma "hopla" na punkcie samochodów. Czy Pan też cierpi na taką przypadłość i śni o jakimś aucie?
Tak, bardzo chciałbym mieć Forda Capri. To stary, piękny samochód z lat 70. i 80. Dlaczego właśnie ten model? Sam się zastanawiałem. Po prostu kiedyś spojrzałem na niego i wiedziałem, że to właśnie "ten". Ma w sobie prostotę, klasykę - a to w życiu lubię najbardziej. No i jest w miarę szybki. Oczywiście jest wiele innych, pięknych samochodów, które też chciałbym mieć, ale akurat ten jest w moim "zasięgu". I jak tylko zbiorę pieniądze mam zamiar go kupić.
A gdzie Pan nim pojedzie?
Marzy nam się z Dominiką podróż po USA. Chcielibyśmy odwiedzić wszystkie stany, zobaczyć Las Vegas i długie, niekończące się autostrady przez środek pustyni... Mam kumpla, który zwiedził Amerykę i mówi, że jadąc taką autostradą można oszaleć ze szczęścia. I na to właśnie liczę!
Ma Pan jakieś inne hobby, poza podróżami?
Tak, kiedyś byłem sportowcem i do dzisiaj bardzo sport lubię. Niedawno, podczas mistrzostw w Edmonton, spędzałem nawet całe noce przed telewizorem! Oglądam zawody, bo dzięki temu mogę "spotkać" na ekranie ludzi, z którymi kiedyś trenowałem. Sam występowałem w dziesięcioboju, co jeść dość trudne, bo obejmuje właściwie wszystkie pozostałe dyscypliny. Ćwiczyłem z najlepszą w kraju siedmioboistką Urszulą Włodarczyk i ze znakomitym trenerem Markiem Kubiszewskim. Podobno miałem nawet talent i mogłem zajść daleko, ale trochę za wcześnie zrezygnowałem.
Dlaczego?
Bo w drodze na kolejne zawody poznałem w pociągu dziewczynę, która zaprosiła mnie do Gdańska. Gdy do niej pojechałem, zaprowadziła mnie do teatru Wojciecha Misiury. A ja po prostu w nim zostałem - z dnia na dzień - i po roku zdałem do szkoły teatralnej. Tak skończyłem ze sportem wyczynowym, ale do dzisiaj lubię np. surfować.
Prywatnie jest Pan związany z Dominiką Ostałowską, która również występuje w "M. jak Miłość". Co Pana najbardziej w niej urzekło?
Usta, które nie wiadomo czy się śmieją czy płaczą.
Czy rola Janka to Pana pierwsza okazja do wspólnej pracy z Dominiką?
Nie, kiedyś spotkaliśmy się już przy "Dybuku" Agnieszki Holland. Było to o tyle śmieszne, że niedługo wcześniej zauważyłem Dominikę w teatrze, parę razy się umówiliśmy i od razu okazało się, że... mam grać jej narzeczonego. Teraz, w "M jak Miłość" występujemy co prawda w dwóch różnych wątkach, ale to i tak miłe. W przyszłości bardzo chciałbym np. zagrać z Dominiką w jakimś filmie drogi, jak "California". W Polsce może to być trudne, ale marzenia są marzeniami, więc może się spełnią...
Czy spełni się też niedługo marzenie o Państwa ślubie?
Nie powiem tak i nie powiem nie! |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:26, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Rafał Królikowski - Każdy jest inną konstelacją
Co myśli Pan o granej w "M. jak Miłość" postaci? Czy takiego faceta można w ogóle za coś lubić?
To się dopiero okaże! Nie wiem jeszcze, jak dalej potoczą się losy mojego bohatera. Ale jeśli tylko da mi taką możliwość scenariusz, na pewno będę starał się go bronić. Spróbuję jakoś go uczłowieczyć, wytłumaczyć z czego wynikają jego złe uczynki.
A jak by Pan zareagował, gdyby taki Badecki stanął na drodze bliskiej Panu kobiety, np. w przyszłości córki?
Pewnie bym mu "obił maskę"!
Pana brat również jest aktorem - czy to wpłynęło na Pański wybór zawodu?
Tak, on pierwszy skończył szkołę teatralną, pierwszy w ogóle zainteresował się sztuką, a ja poszedłem jego śladami. Moja fascynacja wzięła się z jego fascynacji. Z tym że brat rozszerzył potem "działalność" na reżyserię, a ja zostałem przy aktorstwie.
Czy brat - jako ten pierwszy - dawał Panu zawodowe rady? Czegoś Pana nauczył?
Z radami było raczej kiepsko... Gdy przez kilka lat, z marnym skutkiem, próbowałem dostać się do szkoły teatralnej, miałem nawet do brata żal. O to, że nie pomagał mi przygotować się do egzaminów. Ale po latach uświadomiłem sobie, że to wyszło mi na dobre. Bo jeśli miałem zdać, to powinienem to zrobić dzięki własnemu uporowi. Dzięki metodom, które sobie wypracowałem, a nie po kimś "zmałpowałem". Poza tym, dzięki bratu od początku rozumiałem, jak ciężki wybieram zawód. Że w aktorstwie bywa różnie - nie zawsze trafia się na okładki. Pamiętam, że na czwartym roku bardzo się tego bałem. Wiedziałem, lepiej niż pozostali koledzy, że koniec szkoły to skok na naprawdę głęboką wodę. W efekcie, gdy zaczęły się pierwsze próby dyplomu, byłem jedyną osobą, która nie umiała tekstu. Nie z lenistwa, tylko ze stresu. Przez całe wakacje byłem tak spięty, że nie mogłem się nauczyć roli.
Jak to się stało, że z nieudacznika, który oblewa egzaminy, w ciągu kilku lat stał się Pan laureatem prestiżowej nagrody im. Zbyszka Cybulskiego? Skąd ta przemiana?
Przede wszystkim, gdy zdawałem na uczelnię w Krakowie, w ogóle nie miałem ze sceną kontaktu. Szedłem śladami brata, ale tak naprawdę widziałem tylko, jak gdzieś w oddali porusza się po "obcych planetach". W mojej rodzinnej Zduńskiej Woli teatru zawodowego nie było, w liceum jeździliśmy tylko na spektakle muzyczne i w efekcie teatr dramatyczny po raz pierwszy odwiedziłem dopiero jako 19-latek. Na egzamin do Krakowa pojechałem więc całkowicie "zielony" - co oczywiście skończyło się klęską. A później przez kilka lat próbowałem na nowo i w końcu czegoś się nauczyłem. Nauka była co prawda bolesna, ale myślę, że dosyć skuteczna!
Jaką radę, po tak trudnych początkach, może Pan dać 17- czy 18-latkom, którzy dzisiaj stoją u progu dorosłości?
Trudno mi coś radzić, bo każdy jest przecież inną "konstelacją"... Ale na pewno warto być upartym. Dążyć do wybranego celu i wierzyć, że uda się go osiągnąć.
Pana ostatni film to "Wiedźmin". Czytał Pan książki z tego cyklu, dla niektórych wręcz kultowe?
Gram co prawda rolę króla Niedamira, która w książce nie jest dokładnie nakreślona - to właściwie postać trochę dekoracyjna... Ale gdy tylko dostałem tę propozycję przeczytałem jeden z tomów. Myślę, że to bardzo ciekawa literatura, choć nie jestem wielkim fanem gatunku.
A jak ocenia Pan, z perspektywy lat, swój pierwszy film: "Pierścionek z orłem w koronie"? Dlaczego, po dobrych krytykach, nie podbił jednak publiczności?
Nie wiem, naprawdę trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Może temat był dla widzów za mało aktualny? "Pierścionek..." porównywano do "Popiołu i diamentu", tyle że tamten film ukazał się w czasach, gdy temat II wojny światowej wciąż był bardzo żywy. Większość widzów miała związane z tym okresem wspomnienia - tragiczne i głęboko tkwiące. A w latach 90-tych wojna stała się już czymś odległym. Dla mnie udział w "Pierścionku...", spotkanie z samym Mistrzem Wajdą, były w każdym razie niesamowitym przeżyciem. No i szkołą zawodu.
Co się od tego czasu zmieniło?
Myślę, że teraz dostaję trochę inne propozycje, niż na początku pracy. Po "Pierścionku..." uznano mnie, jak to określił Andrzej Wajda, za "amanta o przedwojennej urodzie". I tylko takie proponowano role, co dla aktora wcale nie jest dobre. Bo człowiek młody, żeby się rozwijać, powinien "boksować" się z bardzo różnymi postaciami. Na szczęście, po okresie "amanckości", dostaję w końcu propozycje, które dają mi satysfakcję. Choć w dalszym ciągu nie wiem, jakie role tak właściwie chcę grać. Wciąż szukam swojego stylu - i to właśnie jest fajne.
Czy to znaczy, że w Pana karierze przeszkadzała uroda? Zwykle jest na odwrót!
A wie Pani, że miałem takie wrażenie! Nigdy nie czułem się amantem, nie umiałem korzystać z tego daru natury i, paradoksalnie, uroda gdzieś mi tam rzeczywiście przeszkadzała... Głównie przez fakt, że tak jednoznacznie mnie oceniano.
Po "Pierścionku..." pewnie zalała Pana fala korespondencji od wielbicielek...
Rzeczywiście, dostałem wtedy masę listów z całej Polski. Zazwyczaj były to prośby o zdjęcia i autografy. Nie na wszystkie udało mi się odpisać, ale na te ciekawsze czy bardziej ujmujące zawsze odpowiadałem.
Mam nadzieję, że na listy od fanów "M. jak Miłość" też Pan odpisze?
Jeżeli będą interesujące, to na pewno! |
|
|
czarna_pantera |
Wysłany: Pon 12:26, 30 Paź 2006 Temat postu: |
|
Wywiad z Maja Hirsch - Fuksówka jest super
Pytanie na rozgrzewkę: skąd tak nietypowe imię, Maja? Czy wiąże się to z jakąś rodzinną tradycją?
Nie, tak właściwie dostałam je przez starszego brata. Mama z Tatą troszeczkę się kłócili, jak mnie nazwać i w końcu dali mi imię "po kalendarzu". Mój brat Dymitr obchodzi imieniny 9 kwietnia. Rodzice sprawdzili, że tego samego dnia są też imieniny Mai i zdecydowali, że będzie w domu para: Dymitr i Maja.
W serialu gra Pani koleżankę Małgosi, Izę. Jak rodzi się ta przyjaźń?
Moim zdaniem Iza po prostu wyczuła pozytywne wibracje, taką dobrą energię od Małgosi. A zaprzyjaźniła się z nią, bo sama jest dość samotna i chyba wciąż szuka kogoś bliskiego.
Czy Pani bohaterka nie jest trochę zbuntowana?
Nie, Iza może wygląda na zbuntowaną, bo ma prawie łysą głowę, ale to tylko pozory. Jest po prostu zdecydowana. Wie czego chce.
A jaka jest Pani?
Zbuntowana! Nie, żartuję... Jestem po prostu normalną, 23-letnią dziewczyną, która powoli wkracza na drogę aktorstwa. Właściwie zawsze chciałam grać. Podobno jako dziecko, gdy tylko zaczęłam mówić, od razu powtarzałam zasłyszane gdzieś wierszyki. Po maturze przygotowałam się co prawda do egzaminów na germanistykę, ale tylko dlatego, że nie wiedziałam, czy dostanę się do szkoły aktorskiej. Czułam, że jeśli nie spróbuję zdać na uczelnię teatralną, to będę tego żałować przez całe życie.
I jak Pani wspomina początek studiów? Była może Pani uczelnianym "kotem"?
Oczywiście mieliśmy "fuksówkę"- przez półtora miesiąca - i świetnie się przy tym bawiliśmy! "Normalni" studenci szkolili nasz zerowy rok tak, żeby za bardzo nie przewróciło nam się w głowie. Musieliśmy mówić do nich per "pan" i "pani", wykonywać różne zadania... Było po prostu super! Dlatego uważam, że na uczelniach fuksówka jest bardzo potrzebna. Chociażby po to, by nowi studenci po zdaniu egzaminów zachowali troszeczkę pokory... Ale oczywiście wszystko musi się odbywać w granicach rozsądku. Z dużym poczuciem humoru i bez "kociarstwa" - nic, co mogłoby się kojarzyć z upadlaniem i upokarzaniem ludzi.
A jak dokładnie wyglądało to "szkolenie" Pani roku?
Byliśmy właściwie na rozkazy starszych kolegów. Oczywiście nie biegaliśmy dla nich do sklepu po wódkę, bo to przecież nie na tym polega, ale robiliśmy za to różne dziwne etiudy. Kiedyś np. cały rok musiał przygotować etiudę "Wiwat pierwszy maj" - i to jak najbardziej abstrakcyjnie. Fuksówka uczyła właśnie takiego, absurdalnego poczucia humoru - i to było super. Poza tym mieliśmy okazję, żeby się bliżej poznać z kolegami.
Skoro jesteśmy przy poczuciu humoru: co Panią ostatnio rozśmieszyło?
Hm... Właśnie coś mi się przypomniało, ale... Nie mogę powiedzieć co!
A co Panią zmartwiło?
To, że inni nie zawsze mogą się śmiać. Że mają problemy, które nie dają im spokoju: brak dachu nad głową, brak środków do życia. Ostatnia powódź. Tak naprawdę, to martwią mnie tylko rzeczy duże. Rozumiem, gdy ktoś tłumaczy, żebym nie przesadzała i nie martwiła się głupotami. Dlatego myślę, że warto się przejmować tylko naprawdę poważnymi sprawami.
Ostatnie pytanie: gdyby miała Pani swoją "wizytówkę" w Internecie, co chciałaby Pani w niej napisać?
Na przykład, że pracuję w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i że wszystkich widzów zachęcam, by do niego przychodzili. To znaczy nie żeby przychodzili "na mnie", tylko dlatego, że tam się dzieją fajne rzeczy. Poza tym mam dużo energii, chcę pracować i czekam na propozycje! No i myślę, że nie jestem taka najgorsza... |
|
|